środa, 6 marca 2024

jestem przypadkiem

Gdy plemnik niosący płeć i połowę moich genów ruszył w swoją pierwszą drogę, ścigały się z nim miliony jego „braci i sióstr”. Każdy z nich niósł wkład o innym potencjale. Być może obok większości podobnych mi, niczym nie wyróżniających się szaraczków, płynęli także niedoszli geniusze, idioci, herosi, kaleki, święci i zbrodniarze. Czy zawodnik, który dał mi życie wygrał, bo okazał się szybszy lub „celniejszy” od reszty? Najprawdopodobniej nie. Gdy dotarł na metę, zapewne kilkadziesiąt, a może nawet kilkaset innych plemników, otoczyło już komórkę jajową niemal szczelnym wianuszkiem. Czy w takim razie wygrał, bo jako jedyny „dostrzegł” wejście, które umknęło innym? Też nie. Jak cała reszta, gnał na oślep. Przypadkiem trafił w dobra okolicę. Przypadkiem wolne miejsce, w które udało mu się dopchać, było tym jedynym pozwalającym wniknąć do środka i zacząć nowe życie. Przypadkiem.

Nie jestem ani jedyną, ani najlepszą możliwą (w danym czasie) konsekwencją miłości oraz esencją ciał moich rodziców. Jestem następstwem przypadkowego zetknięcia jednej z miliardów gamet „wyprodukowanych” przez mego ojca, z jedną z setek powstałych w ciele mojej matki.

Cała seria przypadków doprowadziła do tego, że akurat to, jedno na tysiące zbliżeń rodziców, zakończyło się moim poczęciem. Seria, która zaczęła się o wiele wcześniej zanim pierwszy raz poszli do łóżka. Tak samo przecież się poznali. Przypadkiem. Jak ich rodzice, dziadkowie, pra, pra. pra...

A poza tym, czy mogę być pewny, że w moich genach nie ma więcej przypadków, niezaplanowanych, nieprzewidzianych i niemile widzianych w rodzinie genów listonosza, kuzyna, czy nawet okupanta - jakiegoś faszysty lub czerwonoarmisty? Ile przypadków, nigdy nie ujawnionych: gwałtów, przygodnych znajomości i zabranych do grobu tajemnic alkowy zawiera moje drzewo genealogiczne?


...


A może jednak nie ma czegoś takiego jak przypadek? Czyż wszystko nie jest Wolą Boską? Czy, w związku z tym, każde zdarzenie, a co za tym idzie, każde zbliżenie moich przodków, nie zostało zaplanowane?

Czy wobec tego powinienem rozumieć, że Stwórca za każdym razem grzebał palcem w nasieniu mojego przodka i wskazywał ten jeden zwycięski, szczęśliwy plemnik? I robi tak zawsze i wszędzie, u każdego z miliardów ludzi na ziemi? Czy tylko ludzi? Wszak podobno nic nie dzieje się bez jego woli…


...


Dzięki ilu przypadkom dotrwałem do momentu, w którym piszę te słowa?
Dlaczego nikt nie przejechał trzyletniego brzdąca, który urwał się rodzicom i wbiegł na środek ruchliwej ulicy? Dlaczego nie spadłem ze wszystkich drzew, skał, dachów i rusztowań, które jako nastolatek lubiłem obłazić? Dlaczego żaden ze śmigających koło mnie pojazdów i wszelkich ciężkich przedmiotów nie zabił mnie, tak jak miliony innych ludzi w podobnych sytuacjach?

Ile razy, gdybym wstał od stołu, wyszedł z domu chwilę wcześniej lub później, spojrzał w inną stronę lub komuś w oczy, spóźnił się albo był na czas, bym już nie żył? Ilu mi podobnych, a także lepszych ludzi, mniej ryzykujących, często nawet codziennie modlących się do swego anioła stróża, przy pierwszej lepszej, bo o wiele mniej niebezpiecznej, okazji straciło życie?


...


A jeżeli nie przypadek, tylko Bóg o tym wszystkim decyduje? Według własnego uznania, jednym daje życie krótkie, drugim długie, jednym łatwe, drugim trudne. Potem ocenia nasze czyny i, każdemu podług zasług, feruje nagrody i kary. Niezasłużone wynagradza cierpienia…

Zaraz, zaraz, tylko dlaczego tak to się dziwnie składa, że, wśród mniej lub bardziej cierpiącej większości, zdarzają się tacy, którzy „dostają” życie długie, łatwe i przyjemne? A gdy jeszcze powstrzymają się od większych grzechów albo nawet tylko na czas wyznają, trafiają do tego samego nieba, które dla innych jest również nagrodą za wszystkie niezasłużone cierpienia? Czy tu nie pojawia się przypadkiem, nie przystający do wyobrażenia absolutu nieskończenie sprawiedliwego Boga, wyraźny brak symetrii? Czy ciągnące się nieraz przez całe życie tortury straszliwego kalectwa, przemocy fizycznej i psychicznej, jakiej dostarczyć może zarówno los (czyli sam Bóg właśnie) jak i bliźni, da się w ogóle w jakikolwiek sposób wynagrodzić? Czy Bóg tłumaczy ludziom w niebie, dlaczego jedni mimo swej dobroci trafiają tam drogą przez mękę, a drugim wystarczy dobrze się prowadzić, czy nawet załapać na rozgrzeszenie?
Gdzie tu sens? Gdzie sprawiedliwość?

Czy ta, jedna z wielu, ale chyba najbardziej oczywista niedoskonałość naszego świata, nie jest przypadkiem także dowodem niedoskonałości potencjalnego stwórcy? Czy Wszechmogący Bóg, zarazem nieskończenie mądry, dobry i sprawiedliwy, mógłby stworzyć miejsce dostarczające tak wielu i tak nierówno rozdzielonych (w tym, w zdecydowanej większości, niezależnych od naszej woli i działań) cierpień?

To że tak złego miejsca, jakim jest nasz świat, nie mogła stworzyć istota absolutnie doskonała, nie oznacza niestety, że nie możemy być zabawką jakiegoś okrutnego bożka, obcego programisty, który czasem w nas pogrywa.

Możemy, ale, z dwojga złego, wolałbym być już tym przypadkiem...

niedziela, 11 lutego 2024

życie


Czy nie ma nic zaskakującego w tym, że obrońcy życia poczętego, dla których nieistotne są przyczyny, jakimi kierują się matki chcące zabić kiełkujące w nich życie (czy jest to tylko „brak gotowości”, czy aż duże ryzyko śmierci przy porodzie), tak często są też zwolennikami kary śmierci?
Dlaczego serce krwawi im na myśl o zagładzie kilkukomórkowej formy życia, a w zarzynaniu i zjadaniu istot na poziomie intelektualnym kilkuletniego dziecka, nie widzą już nic złego?

Z drugiej strony. Czy wielu obrońców (sami obrońcy, zero napastników) praw kobiet, zamazując granicę między aborcją a antykoncepcją, nie idzie „nieco” za daleko?

...

Tak to jakoś wychodzi, że wszyscy jesteśmy przeciwnikami zabijania… ale, jak sięgniemy głębiej, każdy znajdzie jakiś wyjątek. Dla jednego będzie to aborcja, dla drugiego eutanazja, dla trzeciego kara śmierci. Jeżeli czwarty będzie konsekwentnie przeciwny wszystkim powyższym formom odbierania życia (choć to naprawdę rzadkie) okaże się, że, w obronie aktualnej lokalizacji stolicy i barwy na sztandarach, gotów będzie podobnych sobie, poborowych z sąsiedniego kraju, eksterminować setkami. OK, ktoś może być jeszcze pacyfistą, a nawet zakaz zabijania rozszerzyć na zwierzęta… Ale, czy na pewno nie będzie zwolennikiem aborcji i eutanazji? Dlaczego przeciwnicy jednej formy zabijania są najczęściej zwolennikami innej, i na odwrót? Czy są na świecie konsekwentni obrońcy ciągłości każdego życia i równie konsekwentni zwolennicy prawa do przerywania go, na każdym etapie i poziomie, gdy nastąpią „uzasadnione" okoliczności za tym przemawiające?


Czy odebranie życia (jak by to nie było łatwe, prawnie dozwolone, prostsze przy pomocy tabletki wczesnoporonnej albo nieco trudniejsze w zabiegu) mikroskopijnemu zarodkowi nie jest złem? Nie tylko wtedy, gdy uważamy, że komórka jajowa z plemnikiem w środku jest już pełnoprawną istotą ludzką. Nie tylko wtedy, gdy uświadomimy sobie, że jeżeli nie dokonamy aborcji, to zygota zamieni się w krótkim czasie w dziecko, „nasze dziecko” i stwierdzimy, że jest ona najgorszym z morderstw - dzieciobójstwem. Czy nie jest złem, nawet wtedy gdy uznamy, że zarodek różni się od planktonu jedynie potencjałem stania się czymś więcej?
Czy każde zabijanie nie jest złem?

Czy to, że nie da się istnieć nie odbierając życia innym istotom, nie oznacza czasem, że bycie „dobrym” jest fizycznie niemożliwe, że wybierać możemy tylko między złem a złem, mniej lub bardziej, po omacku szukając mniejszego?

I co dalej? Żyć, mimo świadomości powyższego, czy zdecydować się wyjść z zaklętego kręgu wspaniale skonstruowanego (dzięki Ci Boże) świata, zabijając tylko siebie?

...

Czy możemy mieć pewność, że nasze dziecko będzie nam wdzięczne za sprowadzenie na ten, konkretny świat i takie życie, jakie mu jesteśmy w stanie zaoferować, że doświadczy lepszego losu niż ten, który jest naszym udziałem? Czy możemy zagwarantować mu, że jego, tak czy inaczej, krótki pobyt „na padole” nie przebiegnie w cieniu wojen, kataklizmów, chorób i wszelkich innych cierpień?

Czy nasze dzieci, zanim je poczęliśmy, stały w jakiejś kolejce, grzecznie czekały i prosiły o wyrwanie z błogiego niebytu? Błagały, by ktoś je akurat tutaj ściągał?

Czy płodząc każdego nowego człowieka, tak czy inaczej, nie skazujemy go na śmierć, a wcześniej życie ze świadomością jej nieuchronności?

A może to powołanie do żywych jest złem, a aborcja jedną z metod walki z nim?

niedziela, 21 stycznia 2024

na myśliwych


Widzę zło, czyste, oczywiste zło w ludziach, którzy najlepsza zabawę, przyjemność i satysfakcję czerpią ze strzelania do zwierząt oraz sycenia oczu widokiem ich krwi i konania. Zło, którego nie tłumaczą żadne wymówki. To, że wytrzebiliśmy większość drapieżników, a przez to roślinożercy mnożą się ponad liczbę arbitralnie przez nas uznaną jako optymalną, nie oznacza, że jedynym rozwiązaniem są cykliczne rzezie. Zamiast zabijać możemy kontrolować liczbę urodzin. Czy ci spośród nas, którzy nie wyobrażają sobie życia bez polowania i strzelania, nie mogliby, w ramach leczenia się z krwiożerczych instynktów, zamiast śrutu używać naboi ze środkami nasennymi, a uśpione zwierzęta zawozić do sterylizacji? Mieliby i adrenalinę i polowanie i celny strzał i selfie z jeleniem, tyle że ze śpiącym, nie martwym. Nie? Trzeba zabijać? Inaczej dopadłby ich głód? 

Chcąc maksymalnie zminimalizować cierpienia zwierząt domowych i hodowlanych, dążymy do uchwalania kolejnych ustaw, co raz to bardziej, ograniczających okrutne praktyki chowu i uboju. Przyklaskuje im nawet największy w kraju znawca i miłośnik kotów. Jednak, dokładnie w tym samym czasie, wprowadzane są dodatkowe ułatwienia dla gości szczujących dzikie zwierzęta psami i fundujących im pełną paletę kaźni: od śmierci mniej lub bardziej szybkiej, przy trafieniu w mózg lub serce, przez rozszarpanie, po długie męki, aż do wykrwawienia, przy odrobinę mniej celnym strzale.
Ktoś powie: co to za różnica, czy myśliwy zabije dzika, czy rzeźnik świnie, efekt ten sam – mięso. Tak, tylko na rzeźników nakłada się kolejne obostrzenia. Śmierć którą zadają, ma być możliwie najmniej bolesna i (jakkolwiek absurdalne to brzmi) stresująca. Myśliwy ponoć też ma strzelać tak, by od razu zabić, ale jako że Pan Bóg kule nosi…
Poza tym, myśliwy strzela także do lisów, kun, jenotów... Czasem trafi się pies, czasem grzybiarz, na szczęście częściej naganiacz lub inny myśliwy. Słowem, strzela do wszystkiego, co się w okolicy rusza, co jednak niekoniecznie potem wypada lub ma się ochotę zjeść. Jak się znudzą rodzime ofiary, a ma się trochę więcej na koncie, można wybrać się na zagraniczne wilki, niedźwiedzie czy nawet lwy, a najlepiej rzadkie i zagrożone gatunki (jakie wyjątkowe trofeum!)
Zabijanie tylko i wyłącznie dla rozrywki. Zło.

Istnieje jednak także starannie ukryte, a może nawet nieuświadomione, zło w postawie tych, którzy mając się za lepszych do myśliwych, którzy nie chcąc lub nie potrafiąc samodzielnie zabić, jednak kupują żywego karpia i cierpliwie czekają, aż reklamówka wreszcie przestanie się ruszać… A jeszcze głębiej ukryte, ale chyba nawet większe zło tkwi w tych, którzy, odpuszczając karpiom, potrafią mocno krytykować „oprawców żywych rybek”, a już na „morderców tych wspaniałych dzików i pięknych sarenek” dostają prawdziwej piany, jednak szyneczkę potrafią zjeść tylko świeżutką, prosto ze sklepu. Jak coś zostanie, poleży kilka dni, to już niestety do niczego się nie nadaje. Wczorajszy kotlet też już w zęby kole. Nie potrafią kupować tylko tyle, ile są w stanie zjeść. Muszą kupować więcej, bo nie daj Boże raz zabraknie, bo mięso jest przecież tanie, bo nas stać, a co! „Ile to się zmarnuje, przecież nie dużo, jakieś pięć deko wędliny na pół kilo? Co dziesiąty kotlet?” Z reguły jednak więcej, a i taka średnia oznacza, że co dziesiąte zwierze ginie, tylko po to, by w całości trafić na śmietnik…

To może jednak ci myśliwi, szczególnie ci, którzy niegdy nie marnują dziczyzny, nie są tacy źli?
Tylko ilu z nich rzeczywiście nie marnuje? Ilu zabija tylko tyle i tylko to co jest w stanie zjeść? Ilu z nich traktuje własnoręczne zabijanie zwierząt jako pokutę, przykrą konsekwencję swoich wyborów kulinarnych, przez to etycznych? Ilu? Ilu wie, że nie jesteśmy drapieżnikami, tylko wszystkożercami, którzy mogą, ale nie muszą „urozmaicać” diety mięsem? Ilu świadomie wybiera rolę drapieżcy i, nie bez satysfakcji, własnoręcznie odbiera życie? Ilu ma się za miłośników przyrody, którzy zabijają tylko po to, by dbać o jej równowagę? Do ilu dociera, że kontrolować pogłowie pozbawionej naturalnych wrogów (nie lubimy konkurencji) „dziczyzny” mogliby, nie za pomocą odstrzałów, a wybiórczej sterylizacji; że mogliby przy tym, z prawie całym sztafażem łowów: kamuflaży, czapek z piórkiem i… pełnym arsenałem broni myśliwskiej - równie świetnie się bawić? Różnica polegałaby tylko na rodzaju amunicji, braku możliwości taplania się w „farbie” ofiary i leśnych trofeach jedynie w formie zdjęć, filmów, słoika jagód i/lub koszyka grzybów… Wiem, to nie to samo. Gdzie gonitwy za postrzelonym zwierzem, gdzie dobijanie, gdzie parujące flaki? Gdzie prawdziwa pierwotna więź i postępowanie zgodne z naturą? Bez sensu.

Tylko że w naturze drapieżniki polując bardzo często mocno ryzykują własnym życiem i zdrowiem. Narażają się, że sami zostaną upolowani, że zbyt mocno trafi ich róg czy kopyto niedoszłej ofiary. Ci spośród myśliwych, którzy mówią, że pociąga ich bliskość natury, stosowanie się do jej praw, ryzyko związane z polowaniem, adrenalina i wcielanie się w rolę „prawdziwego drapieżnika”, nie powinni chyba udawać przed sobą i innymi:
że siadając wysoko na ambonie i mierząc z odległości, jaką umożliwia dzisiejsza technologia, rzeczywiście wtapiają się w rytm życia i śmierci puszczy, że czymkolwiek, poza upadkiem z wysokości, ryzykują, że grają fair, że druga strona ma jakąkolwiek szansę obronić się lub tylko uciec...

Fair byłoby dopiero wtedy, gdyby myśliwi chodzili do lasu, tak jak ich wyposażyła natura, z gołymi rękoma. Jak szybko okazałoby się jakimi jesteśmy „prawdziwymi drapieżnikami”? Dopiero broń biała daje nam szansę upolowania czegokolwiek, ale już łuk przewagę tak wyraźną, że uczciwy myśliwy nie powinien chyba po niego sięgać. Broń palna i lunety to już po prostu kpina…



Czy kiedyś dojdzie do tego, że łowiectwo nie będzie hołubione przez państwo, a facet ze strzelbą nie będzie posiadał większych uprawnień do wejścia na cudzy teren niż policja? Może kiedyś wspólnym wysiłkiem, głosem większości, zabronimy im tej zabawy?
Może potem pójdziemy dalej i zdecydujemy, że nikt już nie będzie mógł nie tylko polować, ale także hodować i zabijać zwierząt „w celach konsumpcyjnych”?
Wiem, wiem, ponosi mnie.

Zanim i jeżeli w ogóle dojdzie do zakazu polowań, wiele jeszcze musi się zmienić w naszej mentalności i to nie tylko u tych, którzy są dziś obojętni, ale być może najpierw tych, którzy już teraz walczą z myśliwymi.
Właśnie, „walczą”, czyli stawiają bierny opór, przykuwają się, spacerują przed lufami, organizują protesty, publikują manifesty. I czasem osiągają w ten sposób jakiś mały, doraźny sukces – np. jedno polowanie się nie odbędzie. Tyle, że lobby myśliwskie odpowiada na to uchwaleniem ustawy zakazującej takich protestów i…
Nie chodzi mi o to, by dać sobie spokój z pokojowymi protestami. Niech każdy działa jak potrafi, daje z siebie tyle, ile może. Dziwi mnie jedynie to, że nikt się nie bierze za czynny opór, że nikt nie próbuje walczyć z myśliwymi ich metodami, że nikt w obronie zwierząt nie zasadza się i nie poluje na ich prześladowców.
Może, gdyby polowanie wiązało się z innym ryzykiem niż tylko upadek z ambony, a nawet samopostrzelenie, mniej ludzi by się na nie decydowało? Czy aktywny, zbrojny opór nie byłby bardziej zauważany przez ogół i atrakcyjniejszy dla młodzieży, której dzisiejszy obrońcy przyrody nie są w stanie za sobą pociągnąć? Czy, oczywiście najpierw doprowadziwszy do eskalacji konfliktu, nie przyczyniłby się do szybszych zmian w mentalności i nie przyspieszyłby zakazu polowań?

poniedziałek, 25 grudnia 2023

na początku


Na początku było Słowo
albo nawet dwa.
Big Bang.
Mogło też być inaczej.
Na początku.
Początku?

Kiedyś przyszli do mnie Świadkowie Jehowy. Jak zwykle mieli starannie przygotowany scenariusz rozmowy. Nie przypadkiem blisko związany z wiodącym tematem aktualnego wydania Strażnicy. Zagaili:
- Czy zauważył pan, że na świecie jest coraz więcej zła i przemocy?
Nie chcąc sprawiać im przykrości odbieram gazetki, ale nie wdaję się w żadne dyskusje. Zawsze jakoś zabraknie albo czasu, albo ochoty. Tym razem było podobnie, ale jednak pytanie rozbawiło mnie na tyle, że postanowiłem odpowiedzieć:
- Nie, nie zauważyłem.
Lekka konsternacja. Odpowiedź nie pasuje do wzorca. Ale może jednak uda się sprowadzić rozmówcę na prawidłowe tory:
- No jak to, przecież ciągle się słyszy o nowych wojnach, kolejnych zamachach, terroryzmie…
- Tak, tylko tego wszystkiego jest teraz mniej niż w bliższej, a tym bardziej dalszej przeszłości. W ogóle ludzie na Ziemi żyją teraz dłużej, bezpieczniej i w większym zdrowiu niż kiedykolwiek wcześniej.
- Kto panu takich rzecz naopowiadał?
- Pewnie jacyś kaznodzieje domokrążcy… A poważnie, proszę sobie poszukać w internecie czegoś w rodzaju - średnia długość życia na przestrzeni dziejów".
No i posypało się. Moi goście patrzą na siebie i starają się znaleźć w ostatnim praniu mózgu pasującą odpowiedź. Niestety, wygląda na to, że trzeba będzie improwizować. Gdzie szukać w pomocy? No gdzie?
- No chyba nie jest dokładnie tak, jak Pan mówi. Najlepiej żyło się ludziom na samym początku, w ogrodach Edenu, a i potem pierwsi ludzie żyli po kilkaset lat. Matuzalem niemal tysiąc!
- Wiem, musiało do tego dojść. Niestety muszę przyznać się, że mam nico inne wyobrażenie na temat wiarygodnych źródeł historycznych…
Teraz to już zupełnie pojechałem. Przez twarze moich gości przemknęło oburzenie. Szybko jednak ochłonęli i ponownie z uśmiechem na ustach upewnili się:
- Czyli jest pan ateistą?
- Nie lubię etykiet. Nie zawsze wszystko to, z czym się wiążą, jest mi bliskie. Przyjmijmy, że jestem po prostu niewierzącym.
Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Uśmiechy nie tylko nie znikły, więcej - poszerzyły się. I nie wiem, nagle urośli, czy tylko ja skurczyłem się w ich oczach? „Ateista, który chce rozmawiać! Co za gratka! Przecież takiego zdecydowanie łatwiej zagiąć niż jakiegokolwiek chrześcijanina. Nie trzeba wikłać się w teologiczne niuanse. Wystarczy sięgnąć do podstaw”:
- Dobrze, to w takim razie proszę powiedzieć, skąd wziął się świat?
Grubo. Tym razem to ja byłem zaskoczony. Przejęli znowu inicjatywę, żadnego przekonywania, argumentów, to ja mam im teraz szybko wytłumaczyć się ze swojej głupoty. A następnie, dzięki ich pomocy zrozumieć swój błąd i szybko przejrzeć na oczy.
No, bo przecież oczywiste jest, że wszystko kiedyś musiało powstać i kiedyś znajdzie swój kres. Wszystko: my sami, ziemia, gwiazdy... Zatem i świat cały. Tyle, że tu wchodzi druga zasada codziennego doświadczenia - wszystko ma swoją przyczynę. Świat nie mógł powstać z niczego lub sam z siebie... Ktoś musiał go stworzyć. Kto, jak nie siła potężniejsza niż cokolwiek innego? Kto, jak nie sam Bóg Wszechmogący? „To będzie krótka piłka. Wystarczy kilka zdań, udowodnimy mu niedorzeczność jego dotychczasowych poglądów i będzie nasz”.
Ta ich pewność siebie cały czas mnie zastanawia. Ile razy rozmawiali w ten sposób? Czy rzeczywiście kogoś przekonali? Ilu ludzi daje wpuścić się w takie pytanie i albo przyznaje się do tego, że „nie wie jak powstał świat” (co nie jest wcale taką złą deklaracją, ale jakże blado wypadającą na tle „doskonale wiedzących”) albo wikła się w jeszcze bardziej absurdalne tłumaczenia, które przeczą wszelkiemu doświadczeniu i wszelkiej logice, że niby jednak bez żadnego powodu, ot tak? Po dłuższej chwili, w końcu się odezwałem:
- Nie odpowiem panu na to pytanie.
- Dlaczego? - jak mu się udało jeszcze szerzej uśmiechnąć?
- Ponieważ pana pytanie jest zbudowane na założeniu, z którym się nie zgadzam.
- Jakim znowu założeniu?
- Ano takim, że świat musiał się kiedykolwiek zacząć.
- Co pan powie? Świata w ogóle nie ma? Nas nie ma? Nie rozmawiamy tu teraz?
- Nie, nie o to mi chodzi. Macie państwo rację. Twierdzenie, że świat zaczął się ot tak sobie wydaje się niedorzeczne, ale czy na pewno dorzeczny jest pogląd, że ktoś mógł go stworzyć?
- Ależ oczywiście! Bóg Wszechmogący!
- Teraz ja poproszę państwa o chwilę zastanowienia. Według waszej religii, zanim powstał świat nie było nic, dosłownie nic… poza, bagatelka, najdoskonalszą istotą jaką świat kiedykolwiek widział (osobną kwestią jest to, że zobaczył dopiero jak powstał i czy na pewno zobaczył?) – dosłownie wszystko mogącym bytem, który w odróżnieniu od całej reszty jest wieczny. Wieczny, to ważne słowo. Wieczny, czyli istniejący nieskończenie długo. Istniejący nie miliony, nie miliardy, tryliardy etc. lat, tylko nieskończenie wcześniej, zanim kilkanaście miliardów, czy jak może wolicie, kilka tysięcy lat temu postanowił "cokolwiek" zrobić. Powiedzcie mi proszę: Czym Bóg się zajmował, przez ten niewyobrażalnie długi czas, zanim stworzył świat? Czy to na pewno ma sens?
- Posuwa się pan za daleko. Chcieć zrozumieć Boga to pycha, to grzech. Nie nam próbować sięgać absolutu!
- Było nie pytać o moje zdanie, ale dobrze. Możecie zatrzymywać się w momencie, w którym kolejne pytania stają się zbyt trudne albo zwyczajnie niewygodne lub nawet uciekać w abstrakcje w rodzaju „wieczność Boga jest ponad czasem, bo nim także włada, jego także stworzył”, ale wtedy robi się  bardziej niedorzecznie, niż gdy ateista spróbuje wam i sobie wmówić, że świat się wziął z niczego.
Widząc, że poziom abstrakcji przekroczył, jeżeli nie możliwości moich zbaraniałych rozmówców, to na pewno gotowość rozważenia cudzego punktu widzenia, rzuciłem coś o wzywających obowiązkach domowych i dziękując za odwiedziny powiedziałem na odchodnym:
- Proponuję, żeby państwo rozważyli w domu jeszcze jeden wariant historii świata. Wariant, w którym ani nie trzeba godzić na absurdalność nagłego, samoistnego początku, ani zakazywać sobie świętokradczych pytań o przyczyny bezczynności Boga, nie tylko wobec tego, co dzieje się tu i teraz, ale przede wszystkim w czasie, w którym przez miliardy lat miał, nic nie robiąc, trwać w otaczającej go nicości. Wariant, który przy okazji w niczym nie kłoci się z logiką. Wariant, w którym niezależnie od tego, czy wszech(albo tylko bardzo)mocny, wieczny (albo tylko niewyobrażalnie stary) Bóg w ogóle istnieje - nieskończenie wielki, wieczny, choć nieustannie zmienny, jest przede wszystkim… sam świat.

Nie wiem (a nawet chyba nie spodziewam się), czy słuchali mnie do końca, czy tylko na przemian jedno kiwając, drugie kręcąc głową, czekali aż skończę, by móc sobie spokojnie pójść i nigdy więcej (przynajmniej w tym składzie) nie wrócić.

poniedziałek, 13 listopada 2023

modlitwa


W odróżnieniu od starszych, politeistycznych religii, chrześcijanie modlą się tylko do jednego boga. To znaczy… takie było, wyniesione z judaizmu, pierwotne założenie. Bardzo szybko bowiem zaczęli modlić się także do Jezusa, który okazał się być nie tylko człowiekiem, ale także Synem Bożym. Kimś w rodzaju półboga, tylko w innym rozumieniu niż Herkules. Jezus ma według nich dwoistą naturę. Jest zarazem w pełni człowiekiem i w pełni bogiem, tyle że jako bóg jest też częścią składową większej, troistej całości... Jak wszystko w tej religii, dosyć to zagmatwane. Choć ojciec z synem tworzą jeden byt, chrześcijanie i tak do każdego z nich modlą się osobno.

Skoro zdecydowanej większość wiernych ten dualizm nie przeszkadzał, przywódcy kościoła poszli za ciosem i, żeby sprawę bardziej skomplikować, dołożyli jeszcze bezcielesnego Ducha Świętego. Aż dziwne, że za jakiś czas nie pojawił się czwarty element, piąty…

Dalej już było tyko z górki. Skoro można czcić trzy różne osoby i utrzymywać, że to nadal jest monoteizm, to czemu na tym poprzestawać? Nie minęło dużo czasu i zaczęto modlić się do Matki Boskiej (chyba popularniejszej adresatki modlitw niż Duch Święty, więc może rzeczywiście mamy czwórcę?), dwunastu Apostołów oraz, w zawrotnym tempie mnożących się, świętych. Dziś mamy ich już ponad dziesięć tysięcy, a każdy, tak jak bogowie pogańscy, ma inne moce i w inny sposób może wspomóc modlącego się doń człowieka.

Zaraz ktoś się obruszy: przecież święci nie mają żadnych boskich mocy, jedynie wstawiają się za modlącego u boga! To nie jest politeizm! Tak, tylko czy prosty człowiek, modląc się o dobre plony do świętego Jacka, tak jak jego przodkowie do Świętowita, na pewno dostrzega tę subtelną różnicę?

A (obecni także w judaizmie) aniołowie? Do nich przecież można modlić się nie tylko o orędowanie u boga, ale także o bezpośrednią pomoc. Każdy, z około 7,5 miliarda ludzi na ziemi, ma swojego anioła stróża, którego dzień w dzień powinien dopingować modlitwą do bardziej wytężonej opieki. Wygląda na to, że, w monoteistycznym chrześcijaństwie, istot, do których możemy wznosić modły, jest więcej niż wszystkich ludzi na ziemi…

Dlaczego chrześcijanie zamiast udoskonalić (np. zrezygnować z aniołów), jeszcze bardziej rozwodnili żydowską wiarę w jedynego Boga? Jak do tego doszło? Wygląda na to, że nie był to spontaniczne wypaczenie, epigoński wkład kolejnych pokoleń, a świadome, celowe działanie - można by powiedzieć - na szkodę idei monoteistycznej. Ojcowie kościoła postanowili poświęcić część pryncypiów w imię wyższych celów. Uznali, że, skoro wiara w Jahwe, z wyznania narodowego Żydów, ma się stać religią uniwersalną wszystkich ludzi, trzeba ją nieco uatrakcyjnić, w jednym miejscu uprościć, w drugim mistycznie skomplikować, gdzie indziej wzbogacić o elementy zaczerpnięte z innych religii. Chrześcijaństwo, choć było „reklamowane” jako, odcinająca się od wszystkich wcześniejszych „guseł i bałwanów”, zupełnie nowa jakość, najczęściej, zamiast całkowicie wykorzeniać wszystkie lokalne wierzenia na nowo podbitych ziemiach, bardzo dużo z nich adaptowało i podawało w nowych, własnych szatach. Przez co, mimo ogromu zmian, jakie wprowadzało w życie niedawnych pogan, zyskiwało też nieco na swojskości. Jeżeli nowa wiara, siłą narzucana kolejnym narodom, miała utrzymać się po okresie intensywnego przymusu, nie mogła być, tak odmienna kulturowo od wszelkich pogańskich wierzeń, jak judaizm. Nawróceni mieli jak najszybciej odnajdywać się w chrześcijaństwie i jak najrzadziej tęsknić za powrotem do starych kultów. Stąd się wzięło przemianowywanie świąt, adaptowanie lokalnych tradycji i zwyczajów. Trójca Święta, Matka Boska i co ważniejsi święci przejmowali rolę lokalnego panteonu głównych bogów, mniej ważni - pomniejszych, aniołowie - duchów opiekuńczych. I wszyscy byli szczęśliwi. A to, że z monoteizmem miało to tak naprawdę niewiele wspólnego? Cóż, nie jedyna to sprzeczność tej religii i wygląda na to, że mało komu, z ponad dwóch miliardów wyznawców, przeszkadzająca.

Z drugiej strony, dopóki Jahwe był bogiem niewielkiej, nawet jak na antyczne warunki, nacji, wierzący potrafili wyobrazić sobie, że jako niebiański odpowiednik ziemskiego króla (do którego, przynajmniej teoretycznie może zwrócić się o pomoc każdy poddany) jest w stanie objąć swoją uwagą i opieką każdego wyznawcę, byle odpowiednio często słał hołdy i przypominał się w modlitwach. Gdy władca małego kraju zaczyna wygrywać wojny, przyłączać kolejne ziemie, tworzyć imperium, traci nawet teoretyczną możliwość bezpośredniego rządzenia i wysłuchiwania wszystkich poddanych. Musi rozwinąć sprawną i skuteczną administrację, mianować namiestników. Być może przywódcy kościoła w pewnym momencie uznali, że dla większej wiarygodności, poczucia silniejszej więzi z bogiem i jego religią, ich wielonarodowe imperium potrzebuje nie tylko wielkiej armii ziemskich pośredników między wiernymi a bogiem, ale także niebiańskich.


Kapłanom większości religii udało się zaszczepić w swoich owieczkach wiarę w to, że, częstym  odmawianiem modlitw, są w stanie zachęcić istoty nadprzyrodzone do wpływania na ich życie. O ile, niezbyt zaskakuje, że wierzą w to ludzie prości, o tyle, już bardzo, że tą samą wiarę podziela zdecydowana większość wyznawców, w tym wielu inteligentnych i wykształconych ludzi.
Można przyjąć, że niewyobrażalne dla nich jest, by świat nie miał swojego stwórcy, ale naprawdę trudno zrozumieć, jak radzą sobie z wiarą w to, że:
  • Bóg interesuje się, słucha modlitw i ingeruje w los każdego z miliardów ludzi na ziemi. Każdego. Nie tylko wielkich i wybitnych, ale i najnudniejszego nawet rolnika z Podlasia, menela czy jakiegoś oślizłego lokalnego polityka. Słucha, rozważa i decyduje o: cielności krowy, czy uda się uzbierać na alpagę, posadzie radnego, albo o tym, czy farba się tym razem przyjmie jego żonie. Takie kwestie mają zajmować Boga, który stworzył nie tylko nas, ziemię i słońce, wokół którego krążymy na peryferiach naszej galaktyki, ale także miliardy innych galaktyk z miliardami słońc i planet, z których być może nawet miliardy są zamieszkane przez podobne nam istoty. Przy czym, rzecz nie w tym, czy Bóg jest w stanie zajmować wszystkimi intencjami naszych modlitw (jak jest wszechmogący, to jest) tylko, czy po to stworzył cały gigantyczny świat, by potem skupiać uwagę na wszystkich naszych małych i dużych problemach i wybierać komu i w czym pomóc, a komu nie.
  • Bogu wszechmogącemu, najmądrzejszemu, najdoskonalszemu, najbardziej wysublimowanemu bytowi we wszechświecie, który zna (albo może znać, jeśli zechce) każdą nasza myśli, przeszłe i przyszłe uczynki, zależy na naszej wierze w niego oraz na tym byśmy przez całe życie, wielokrotnie w ciągu dnia, odmawiali wciąż te same wierszyki ku jego czci i od tego, jak wiele razy je powtórzymy, uzależnia, czy pomoże nam osiągnąć zamierzone cele albo wybaczy wszystkie nasze błędy, grzechy, zbrodnie.
  • Prosząc o pośrednictwo świętego patronującego tej kategorii problemów, który nas aktualnie dotknął, jesteśmy w stanie „załatwić” więcej niż modląc się bezpośrednio do Boga.
  • Należy codziennie prosić, latającego wokół każdego z nas, dobrego duszka (anioła stróża), by strzegł naszego ciała i duszy przed wszelkim złem i pokusą…

A może, ci mądrzejsi, bardziej samodzielni w myśleniu, wybierają sobie, czy i do kogo chcą się modlić, w co z doktryny swojej religii wierzyć, a w co niekoniecznie? Tylko, czy zdają sobie sprawę, że żadne wyznanie nie toleruje takiej dowolności i że kwestionowanie choćby niewielkiej części nauki swojego kościoła jest równoznaczne z koniecznością jego opuszczenia lub jedynie udawaniem, że się jest jego częścią? 

niedziela, 26 lipca 2020

uczulony

Taka dziwna sytuacja. Mama i najstarsza córka zrezygnowały z wołowiny. Średnia wcina tylko ryby. Tata z bólem odpuścił wszystko, nawet te bezmózgie robaki z morza, tak pięknie owocami zwane. Najmłodsza ma jeść wszystko, bo rośnie i w ogóle. A że wołowiny i tak nikt nie kupuje, to można powiedzieć, że i w jej przypadku, krówkom, byczkom i cielaczkom „się upiekło”. Tata kilka razy pytał, w czym bydło lepsze od trzody chlewnej - znacznie mądrzejszej od pałętającego się po domu psa, ale jakoś nie doczekał się odpowiedzi. Ładniejsze?
Tabu. Szczególnie przy stole. Młoda kocha wszystkie zwierzątka i, jak w końcu zatrybi, że mięsko to czyjeś mięśnie, będzie bunt. Jak złapie jeszcze, że ma przy stole sojuszników? Podwójny.
Dziewczyna pięknie się rozwija. Na pewno niebagatelny wpływ ma urozmaicona dieta. Tata nie przeczy. Nie wie i nie mówi jak jest. Nie zna się. W końcu nie dlatego się decydował, by było mu zdrowiej, czy lżej na żołądku. Miało być choć trochę na duszy. Przy swoim podejściu do żywienia, zakładał nawet, że może być gorzej. W każdym razie, nie schudł, nie odmłodniał i nie opiera się szczególnie mocno nadciągającej starości. Lata mijają, a jego ciągle ssie, gdy poczuje kebaba. Jakby dopiero wczoraj rzucił, przestał - zdecydował się wyjść z mięsnego nałogu...
I ta córka, córeczka w końcu przy stole dostrzega różnice i pyta:
- Tato, a dlaczego ty nie jesz mięsa?
- Bo jestem na nie uczulony.
I dzieciak, dzień w dzień faszerowany antyhistaminikami, nie zadaje więcej pytań. Współczuje.
Kłamca, zamiast zapaść się pod ziemię, racjonalizuje w duchu: - Ale czy alergia musi być zawsze fizyczna? Ile razy dostawał wysypki na samą myśl o spotkaniu z jakimiś ludźmi? Mdłości na Wiadomości? Albo te konwulsje przy Kombi czy Roxette? Pamiętny koncert Lata z radiem. Na scenę wchodzi jakiś Zenek czy Bayer. Karetka. Diagnoza? Wstrząs anafilaktyczny!
Niesmak jednak nie chce ustąpić. To dalej: Czy to, że wcześniej przez całe lata tłumił, ale jednak czuł dyskomfort, że hoduje kałdun na strachu, cierpieniu, śmierci i trupach, gdy zdecydowana większość ludzi, ba jego własnej rodziny, nie ma takich problemów, nie jest czasem tylko jego indywidualną ułomnością? Wychodzi na to, że z tą alergią to jednak nie kłamstwo, a eufemizm.
Od razu lepiej.

niedziela, 29 marca 2020

data wyborów

Przyznam szczerze, że nie rozumiem zarówno PIS-u, który idzie na zderzenie ze ścianą, jak i wszystkich przejmujących się tematem daty wyborów. O ile dobrze pamiętam, normalnie, na niespełna dwa miesiące przed wyborami, jestem już zgłoszony i czekam na przydział do konkretnej komisji. Wobec narastającej epidemii, a nawet jakby już od jutra zaczęła słabnąć (mhmm...), nie wyobrażam sobie podejmowania tak wielkiego ryzyka, ani w imię idei, ani za jakiekolwiek pieniądze. No dobra, jakby kwota poszybowała w górę tak, że po zakupie klimatyzowanego kostiumu kosmicznego jeszcze trochę by mi zostało, pewnie ponownie rozważyłbym temat.…
Nie sądzę, bym był w tym podejściu odosobniony. Jak wysoko musieliby rządzący podnieść stawki, by znalazło się 300 tysięcy straceńców gotowych podjąć tak wielkie ryzyko? Pomijając pomysł wydrukowania potrzebnej kwoty, skąd miałyby się teraz znaleźć na to pieniądze? Nie sądzę by nawet wśród najbardziej doborowych moherów znalazło się tak wielu kamikadze gotowych umrzeć za Jarka. A nawet, czy PIS tylko dla utrzymania figuranta od podpisów (bez których i tak sobie poradzą) chciałby zaryzykować utraceniem ludzi, którzy będą mu tak bardzo potrzebni za 3 lata? O! I właśnie do mnie dotarło, dlaczego Polska najszybciej w Europie wprowadziła te wszystkie obostrzenia. Nie chodzi tylko o to, że jedynie czekali na pretekst, by wreszcie móc zamknąć granice i mocniej wziąć wszystkich za mordę. Ta epidemia najsilniej uderza w elektorat PIS… A może akcja z granicą wieku głosowania korespondencyjnego, to tylko podpucha? Wszyscy krzyczą, że to niesprawiedliwe, niekonstytucyjne etc., więc PIS założył, że tym razem odpowie na głosy oburzenia, łaskawie rozszerzy taką możliwość na wszystkich uprawnionych? Znając możliwości Poczty Polskiej pełne wynik poznalibyśmy na jesieni… Niby wyszłoby na to samo, czego chce opozycja, tyle że trudno przewidzieć, jak będzie kształtowało się poparcie za pół roku. Wielka przewagę łatwiej stracić na takim dystansie niż w kilka tygodni. Szczególnie, że przesunięcie dałoby szansę opozycji się przegrupować i naprawić, teraz już chyba dla wszystkich oczywiste, błędy ze startowaniem z Kidawą czy Biedroniem… To może nie korespondencyjne, a on-line? Normalnie, jeszcze długo by to nie przeszło. Brak równego dostępu dla wszystkich uprawnionych, długie debaty na temat bezpieczeństwa, transparentności, miesiące, jeżeli nie lata testów i może kiedyś… A tak? Wobec sytuacji? Zaraz powiedzą - konieczności? Najprostsze możliwe wybory, kilku kandydatów w skali całego kraju, jeden krzyżyk. Jakiś prosty program, w oparciu o system weryfikacji działający już przy ePIT-ach i mega serwery, by nie padło za szybko (i tak o niebo taniej, niż dziesiątki tysięcy lokali i setki tysięcy ludzi w komisjach). Kiedy, jak nie teraz? Tak, żeby tylko można było, przy tak ekspresowym tempie, mieć jakiekolwiek zaufanie do zliczających głosy. PIS przeprowadził już sporo rzeczy, które wydawały się wcześniej nie do pomyślenia, więc kto wie, czy zaraz z tym nie wyskoczą, czy nie trwają już prace… No tak. Chciałem uspokajać, ale chyba mi nie wyszło. W takim razie, może na koniec kilka słów otuchy? Jak już uda nam się przeżyć tą zarazę, ewentualnie dla tych, którym się uda, świat może okazać się bardziej przyjaznym miejscem. Ilu ludzi dziś się wreszcie przekonuje, że nie tylko kupować, ale i pracować, spotykać biznesowo, a nawet konferować można z domu? Towarzysko to już dawno wiemy, że można. Kogo, ilu z ludzi oglądanych codziennie na FB widziałem, jeszcze przed wirusem, w całym 2019-tym na żywo? Ile uciążliwych podroży z i do biura, na spotkania, się po wirusie skończy? O ile korki się zmniejszą, czystsze powietrze będzie? Nie tylko dlatego, że ludzie potracili pracę. Jak przeżyją - odzyskają, firmy się odbudują, powstaną nowe. A rąk do pracy… Ile ich ubędzie? Ktoś już pewnie się cieszy, że to jednak głównie emeryci teraz wymierają , ZUS może nie tak szybko się zawali, osłabiona służba zdrowia uzyska wreszcie potrzebne wsparcie, a ludzi do leczenia tez będzie mniej. No po prostu bajka! I jeszcze, Ameryka Trumpa upada. Chiny wyrastają na największego światowego zbawcę, filantropa, lidera… Zamiast marudzić, trzeba powoli żegnać się z demokracją. Takie takie trendy, taki czasy. Hmm.... To może ja już w ogóle nie będę brał się za uspokajanie i pocieszanie?

sobota, 14 marca 2020

żadnych życzeń

17.01.2020 Jedną z niewielu rzeczy, którą pamiętam ze studiów, jest opisany przez Malinowskiego rytuał Kula. W największym skrócie, jest to obrzęd ludów Melanezji (czyli naprawdę drugi koniec świata) polegający na nigdy nie kończącej się wymianie tymi samymi, krążącymi wkoło prezentami. Brzmi absurdalnie, ale badacze podkreślają kulturowy, socjalizujący aspekt zwyczaju, dzięki któremu społeczność rozrzucona na naprawdę sporym obszarze oceanu, ma uświęcony tradycją powód do podtrzymywania kontaktów.
„Raz w kula, zawsze w kula.” To podstawowa zasada. Kto raz przyjął prezent, do końca życia musi uczestniczyć w wymianie. Niby całkowita egzotyka. Jednak, czy na pewno w naszym życiu też nie ma, próbując spojrzeć jakby boku, dziwnych, sztucznych zwyczajów, z których „nie można się wypisać”?

Dwa dni temu miałem urodziny. Nikt nie przyszedł, nie zadzwonił, przykro mi... lecz nie z tego powodu. Dawno poukrywałem daty w serwisach. Nie organizuję, nie zapraszam. Dość brutalnie wybiłem z głowy telefony tym, którzy czuli się w obowiązku wygłosić jakąś formułkę. Sam też nie dzwonię „z okazji”, nie przeklejam nic na fejsie. Wypisałem się. Można. Jedno nasze lokalne Kula mniej.

Kilka lat temu umarła moja matka. Udało mi się szczęśliwie… być przy niej i za radą lekarki, jeszcze kilka minut po ostatnim oddechu, tulić, trzymać za rękę i mówić, jak ją kocham. Nie wiem, czy jej mózg to jeszcze rejestrował, czy cokolwiek słyszała, ale skoro była szansa, widziałem w tym sens. W ten i tylko w ten sposób, odprowadziłem ją w niebyt czy zaświaty. Na pogrzebie już się nie wybrałem. Nie przyjąłem żadnych kondolencji. Drugie puste, rytualne, obowiązkowe Kula mniej. W temacie rozsypania prochów zostałem przegłosowany, ale nie dlatego nie bywam na cmentarzu. Matkę mam w pamięci, na zdjęciach, w jednym długim liście, w jej kubku, z którego czasem piję herbatę, nie w prochach, nie pod nagrobkiem, nie w obowiązkowych listopadowych zniczach i kwiatach. Trzecie Kula mniej.

Oczywiście nie dzielę się opłatkiem (czwarte Kula), jajkiem (piąte), nowym rokiem (szóste).
Izoluję się od ludzi? Nie chce nic zawdzięczać, ani dawać? Nie, odwrotnie. Tylko nie lubię Kulowych pytań: „Jak ci się odwdzięczyć?”. Wolę spotkania bez okazji. Mniejsze ryzyko, że ktoś na nich jest, bo Kula.
Ale też nie unikam zupełnie rodzinnych „okazji”. Uwielbiam klimat Gwiazdki… i zabawę w Mikołaja. Dla mnie jest to nieco wysilone „Zimowe Przesilenie”, ale nie przeszkadza mi, że dla większości - Boże Narodzenie. Ile to ja już dostałem Kulo-podobnych gadżetów, których, nawet przy najlepszej wierze, nie dało się do niczego wykorzystać, nadających się tylko do przekazania dalej? No i zalegają strych… Czy naprawdę wysiłkiem nie do udźwignięcia jest chwila zastanowienia, co mogłoby ucieszyć obdarowywanego albo, jak już odruch warunkowy jest zbyt silny, jak po prostu musisz wszystkim i każdemu z osobna coś złożyć, coś pożyczyć, nie możesz spróbować wyjść choć trochę poza standardowe formułki? Kula, Kula, Kula. Rządzi, otacza i wielu, jak widać, przygniata.
Wielkanocy już nawet nie próbuję naciągać pod kalendarz przyrody… Staram się odciąć wszystko co Kula i próbuję nacieszyć się kontaktem ze zbyt rzadko widywanymi ludźmi.

Wracając do urodzin. Przyznaję, nie udaję. Nie jest to dla mnie taki zwyczajny dzień. Umowny czy nie, jest to dobry moment na jakieś podsumowania, autorefleksję. A poza tym, i żona częściej przytuli, i dzieci dla odmiany trochę milsze, i najwspanialszy prezent – laurka też może się zdarzyć... Niby to kolejne Kula, ale w tym akurat widzę sens (a może zwyczajnie nie potrafię się oprzeć?) i odwzajemniam.

Nie lubię kotów. Wieeem, że źle o mnie świadczy, że bardziej niż ich niezależność (abstrahując już od tysięcy stworzeń, które każdy podwórzowy kot w swoim życiu zabije dla zabawy, „bo taki ma instynkt”) trafia do mnie bezwarunkowa miłość i wręcz uwielbienie, jakie członkom stada ofiarowuje niemal każdy pies. Ale tak jakoś los się układa, że ktoś, co jakiś czas, podrzuca nam małe koty. Jak się uda, rozdajemy. Jak nie, to, jakby to nazwać? Przyjmujemy pod opiekę. Dom niemal przez pół roku stoi cały czas otwarty, więc koty szybko łapią, że tu się raczej tylko je i czasem przespać można, a wszystko co ciekawe dzieje się na zewnątrz. Z resztą, jak się w końcu, po dłuższej przerwie, pojawił u nas pies, to koty, same z siebie, rozeszły się po tych sąsiadach, którzy nie mieli tak głupich pomysłów. Tyle że, rok temu znalazłem w ogrodzie kolejnego kociaka. Wcześniejsze udało nam się wysterylizować zanim zaczęły się rozmnażać, tym razem posłuchaliśmy weterynarza, który doradził, że jednak zdrowiej po pierwszej rui. I… w krótkim czasie liczba kotów w domu wzrosła do czterech. Dla dwóch, po odchowaniu, znaleźliśmy domy, młodociana matka gdzieś się oddaliła i został jeden, którego też chcieliśmy oddać (okazało się, że jedno z nas ma alergię na kocią sierść), ale... zdarzył się cud. Oto w entym małym sierściuchu objawił się koci ideał (przynajmniej dla nas - psiarzy). Jak każdy jego poprzednik, też nieustannie, przez każde uchylone drzwi czy okno, wymykał się na zewnątrz, ale poza tym - sama słodycz, przylepa, wiecznie przytulony do nas, do psa, baraszkujący z nim fajtłapa, który znosił każde miętolenie i pieszczoty. Po prostu rozkochał nas w sobie.
No i w moje urodziny, najpierw się trochę pobawiliśmy (0,01 drapania), potem spał wtulony gdy grzebałem w sieci, a następnie znalazłem go przed domem na ulicy. To znaczy nie jego, tylko to co po nim zostało.
Zebrałem. Zutylizowałem.
Nie wiem, jak komuś udało się rozjechać kota zaraz za/przed ostrym zakrętem na uliczce osiedlowej. Musiał się mocno starać.

Jak nic, i kara za ignorowanie uświęconych tradycji, czy wręcz całokształt, i memento w codziennej bieżączce i kłótniach, żeby się ponad nie unieść i bardziej dbać o tych, których kochamy.
Dzięki Ci Boże za ten Znak!
Dalej Cię nie lubię…

10.02.2020 I to miało być na tyle. W dniu, w którym napisałem i wrzuciłem ten tekst na swój prywatny profil, w którym, co mnie trochę jednak zaskoczyło, śmierć kota rozdrapała rany po stracie matki, w dniu, w którym dostałem sporo spóźnionych, w kontekście treści tego wpisu, raczej żartobliwych, ale przecież szczerych życzeń, a nawet kondolencji po stracie kota, swoje urodziny obchodził i taką właśnie okrągłą klamrą swoje życie zamknął mój ojciec.
Najpierw po wielokroć przeczytać, od dawna niesłyszane, „wszystkiego najlepszego”, następnie… Bezcenne.
Wszystkiego najlepszego… Czy można wyobrazić sobie dobitniejsze potwierdzenie wartości stosu takich zaklęć?

O śmierci ojca dowiedziałem się trzy dni później, bo jego trzecia żona (to pewnie też nieprzypadkowa zbieżność), na której życzenie odciął się od rodziny, postanowiła jednak podzielić się… kosztami pogrzebu.
Skąd biedna miała wiedzieć, że jedyne pożegnania, na których mi zależy, to te przed śmiercią? No skąd?

Nie chcę już zgadywać, jakie jeszcze znaki/hojne dary może dla mnie szykować, oczywiście, by mnie do siebie przekonać, ten nasz wspaniały, miłosierny Bóg.
Chyba już pójdę na kolanach do kościoła, a jak ksiądz każe i do Częstochowy.
Za dużo mam do stracenia.

14.03.2020 No i widać przez to, że jednak postanowiłem nie zdzierać kolan, chyba nie muszę już nic zgadywać. To znaczy - wiem co i jak, nie wiem jeszcze kogo i kiedy. Ale żeby od razu tak zbiorowo, tak hurtowo? I czemu tylu dewotów?
Mają rozmach marysisyny, jej kochankowie i gołębie.
Jak tu uciec? Jak wywinąć? Życzyć sobie, innym, modlić, prosić, po kolei całą trójcę, i panienkę, i świętych, i aniołów, najlepiej wszyscy razem, ciasno ubici, w domu bożym, bo tak lepiej słychać, potem współczuć, kondolizować i jak się uda – na koniec dziękować, że choć zabrali babcię, ciotkę, brata, syna, to jednak nie mnie?

czwartek, 25 lipca 2019

lecieć?

Cały czas chodzi mi po głowie fragment pierwszej zwrotki „Dogs” Floydów. Dosyć niepokojący, przyznam. Wczoraj postanowiłem sprawdzić tłumaczenie Tomasza Beksińskiego. Zanim je znalazłem, już czytałem jego ostatni felieton. Beksiński żył sztuką i dla sztuki. Schyłek XX wieku był dla niego czasem upadku wszelkiej kultury. Napisał, że nie chce już oglądać co przyniesie następne stulecie (całkiem jak Witkacy z sowieckim panowaniem). Wymienił jeszcze swoje najwspanialsze przeżycia i zakończył cytatem z Blade Runnera:
„Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu. Pora umierać.”
Rozpłynęły mu się w Wigilię dwadzieścia lat temu.
Ile minęło? Godzina, dwie? I dowiedziałem się, że właśnie dziś umarł aktor, który wypowiedział te słowa. Coś mi zaświtało i szybko sprawdziłem. Tak, akcja filmu (z 1982-go roku) rzeczywiście toczyła się w 2019-tym, tyle że nie w lipcu, a listopadzie. Gdyby do niego dociągnął, kult Blade Runnera zyskałby już ramy formalne i zaczął ubiegać się o rejestrację. Zważywszy mój własny stosunek do tego dzieła, pewnie bym wstąpił. Zabrakło parę miesięcy, ale i tak zrobiło się całkiem romantycznie.
Potem czytam, że British Airways ze względów bezpieczeństwa zdecydowało nie latać w tym tygodniu do Egiptu. To bardzo ciekawa informacja, szczególnie dla kogoś, kto następnego dnia wybiera się (szczęście, czy nieszczęście, że jednak czarterem?) na wakacje do tego kraju…
Włączam radio i... Prowadzący mówi, że właśnie minęło 50 lat od pierwszej emisji w Trójce utworu Pink Floyd – piosenki o dziewczynie, która próbuje zrozumieć, ale trochę się gubi. Czy to czasem także nie o mnie?
Sprawdzam w końcu tłumaczenie „Dogs”, i Beksińskiego, i z tekstowo, i choć z angielskiego jestem słaby, wydaje mi się, że nie wszystko uchwycili. Wiem, piosenka jest o czym innym, ale czy fragment, który ciągle do mnie wraca:
„You gotta be crazy,
You gotta have a real need
You gotta sleep on your toes,
When you're on the street
You gotta be able to pick out the easy meat
With your eyes closed
And then moving in silently,
Down wind and out of sight
You gotta strike when the moment is right
Without thinking.”
nie pasuje także do terrorysty?
Dla mnie to tylko zabawa z podświadomością. Gdyby jednak rachunek prawdopodobieństwa postanowił skorzystać z nadarzającej się okazji, ilu ludzi uznałoby, że jednak lecąc do Egiptu zignorowałem „znaki”, że Bozia przecież mnie ostrzegała? Ilu utwierdziłoby się w wierze w to lub owo? Może nawet ktoś by się nawrócił?

czwartek, 25 kwietnia 2019

ojciec rasista

Siada koło mnie córka i pyta:
- Tato, a co by było, gdybym przyprowadziła czarnego chłopaka?
Niestety w tym momencie nic nie piłem, więc nie mogłem zyskać na czasie teatralnie się krztusząc.  
Zerkam szybko. Nie wygląda na spiętą. Aha, teoretyzujemy.
Którą taśmę, którą taśmę? Może: „czy odrobiłaś...”. Nie no, nie będę taki. Próbuję zebrać myśli. Czy te pytania muszą padać zawsze, kiedy ledwo żyję?
- Wiesz, gdybyś przyprowadziła białego…
Białego? Spojrzałem na swoje dłonie. Jakiego białego?
- Gdybyś przyprowadziła różowego chłopca, też bym się nie ucieszył.
Pytające spojrzenie.
- Ojcowie w ogóle rzadko się cieszą, gdy ich córki przyprowadzają chłopców. I nie chodzi o to, że nie ma na świecie takiego, co by spełnił moje wymagania. Po prostu zawsze będę się zastanawiał, czy to na pewno jest dobry człowiek i czy cię nie skrzywdzi.
„Cienias.” Widzę to w jej oczach. „Ten znowu się boi.” 
Tak, posiadanie dzieci raz na zawsze zmieniło moje spojrzenie na świat. Nagle przestał być przestrzenią do radosnej eksploracji, a stał się się labiryntem pułapek czyhających na zdrowie i życie moich „serduszek”. Najpierw zacząłem zauważać, że w moim domu istnieją kanty, a potem już poleciało. Wszędzie i we wszystkim dostrzegam zagrożenia.
- Ale, chociaż mi i mamie bardzo podobają się mali Mulaci…
I znowu to piorunujące spojrzenie. Tak, ona chciała zbadać, czy, mimo deklaracji, na pewno nie jestem rasistą, „a ten od razu o dzieciach”. Niewyobrażalnie odległa perspektywa? Ta, odległa. Dystans, coś jak pomiędzy twoim zaangażowaniem, a jego determinacją. Ale milczę. Zawsze, kiedy powiem, że wiem o czym myślą i czego chcą od dziewczyn chłopcy, słyszę, że patrzę na wszystkich własną miarą...
- … zdecydowanie wolałbym, żeby twój chłopak miał ten sam kolor skóry, co ty.
„Ha, a więc jednak!”. Co teraz w niej góruje? Tryumf, złość, rozczarowanie czy…
- Tato, naprawdę?
- Tak, i zanim się spakujesz i wyprowadzisz, pozwól, że ci wytłumaczę. Nie uważam, że Czarni czy Żółci, jakkolwiek różniący się od nas wyglądem ludzie, są w jakikolwiek sposób gorsi od... Różowych. W związku z kimś takim, zdecydowanie mogłabyś odnaleźć szczęście, a odkrywanie różnic kulturowych mogłoby stać się nieustającą, wspaniałą przygodą. Mogłoby też stać się gehenną. To zależałoby przede wszystkim od waszych charakterów i zdolności do kompromisu.
- To czemu jesteś przeciw?
- Od razu przeciw. Mówię co bym wolał, ale przecież nie będę wybierał za ciebie.
- To dlaczego byś wolał białego?
- Równie dobrze, mogłoby się okazać, że zakochawszy się w sąsiedzie, po jakimś czasie zaczęłabyś zastanawiać się, czy gościu jednak nie jest kosmitą, a z kimś z drugiego końca świata dogadywałabyś się, jakbyście znali się od piaskownicy. To, co prawda, jest mniej prawdopodobne, ale jak najbardziej możliwe.
Już przewraca oczami, a tu się szykuje dłuższa przemowa. Jak się nie streszczę, to zaraz odpłynie. Tylko czy potrafię?
- Wiesz, ja się boję o ciebie, jak zimą po zmroku wracasz ze szkoły. W dzień boję się zresztą też, czy nikt cię nie przejedzie. Gdy wychodzisz wieczorem ze znajomymi, gdy idziesz na imprezę, zawsze boję się, czy nic złego cię nie spotka. Gdy będziesz miała chłopaka, będę miał przynajmniej wrażenie, być może złudne, że w takich sytuacjach jesteś bezpieczniejsza, pod czyjąś opieką. Jednak, w tym kraju, człowiek o innym kolorze skóry, działa na wielu ludzi jak płachta na byka. Taki chłopak, nie wiem jak by był opiekuńczy i odpowiedzialny, samym swoim wyglądem, prowadząc normalne życie nastolatka, chodząc z tobą w miejsca i w godzinach, o których istnieniu ja już dawno zapomniałem, nieustannie ściągałby zagrożenie na was oboje. A to przecież nie wszystko. Gdyby pochodził z kraju, w którym kobiety nie mają głosu, bardzo bym się bał, że prędzej czy później zacząłby cię traktować nie jak partnera, tylko swoją własność. Oczywiście Polak, Europejczyk, w ogóle „Różowy” też mógłby mieć na to zakusy, to się zdarza, ale tu jednak nie jest to normą i otoczenie, my, a także państwo stanęłoby po twojej stronie. Gdybyś jednak wyjechała do jego kraju… Oczywiście, mógłby być to człowiek, którego byś pokochała także dlatego, jak bardzo jego poglądy i zachowanie odstają od tradycji, z których się wywodzi. Tak jak nasza rodzina odstaje od stereotypu Polaka-katolika. Tylko, musisz pamiętać, że teraz masz tylko okazjonalne nieprzyjemności z racji swoich poglądów. Nie masz ich wypisanych na twarzy. Sama decydujesz kiedy, z kim i w jakiej sytuacji je ujawniasz. W parze z kimś o innym kolorze skóry, nie miałabyś już takiego komfortu. Możesz oczywiście postawić się światu i za cel życiowy obrać walkę z uprzedzeniami. I ja bym cię w tym z całych sił wspierał. Tyle że, równocześnie, bardzo bym się bał, że na takiej drodze spotka cię coś złego. A tego, jako Twój...
Siedzieliśmy razem na kanapie. Gdy mówiłem, zbierając myśli, błądziłem bezwiednie oczami po pokoju. W tym momencie spojrzałem wreszcie na córkę. 

Spała… Nic tak dobrze nie usypia, jak moje monologi. Sprawdza się na żonie, sprawdza na dzieciach. Chwilę po tym, jak monotonny pomruk mego głosu ustał, obudziła się.
- Kiedy zasnęłaś?
- Ostatnie co pamiętam… to to, że jednak okazałeś się rasistą!
Oprzytomniała.
- I wiesz co? Ja sobie znajdę właśnie kogoś takiego!
- Ale, przecież…
- Nie. Udowodnię ci jak bardzo się mylisz! A teraz idę już spać. Dobranoc!
- Eee... Dobranoc.

piątek, 29 marca 2019

mimo Wiosny

Chciałem wstąpić do Wiosny. Naprawdę. No dobrze, chciałem wstąpić do partii Roberta Biedronia. Na etapie, gdy wreszcie dowiedziałem się jak będzie się nazywała, mój zapał był już nieco mniejszy, a po przemyśleniu wszystkiego co zobaczyłem i usłyszałem na i po konwencji programowej, niestety skurczył się do zera. Nadal bardzo prawdopodobne jest, że na nią zagłosuję,  ale angażować się już nie zamierzam. Dlaczego? A to już muszę po kolei:

Nigdy nie należałem do żadnej partii. Podobnie jak w większości ludzi, polityka, a szczególnie politycy, wywołują u mnie negatywne emocje. Tyle że, równocześnie, uwiera mnie świadomość, jak bardzo źle się dzieje, że oddajemy rządy ludziom, których przyciąga to, co resztę odrzuca. To nie jest jakieś reality show, w którym z chorą fascynacją możemy przyglądać się, jak odcięta od świata grupka dziwnych indywiduów babrze się w błocie. Politycy przecież nie zajmują się tylko wzajemnym opluwaniem i bzdurami w rodzaju – komu postawić pomnik. Decydują o sprawach, które bezpośrednio wpływają na jakość i długość naszego życia, w najgorszym, ale wcale nie tak nieprawdopodobnym wypadku, że w obronie ich wartości/władzy przyjdzie nam umierać.

Więc może lepiej, od tych, którzy się do niej garną, sprawowaliby władzę ludzie wybierani losowo? Jak wielkiego musielibyśmy mieć pecha, żeby w losowaniu trafić na bardziej obciachowego prezydenta niż Duda, głupszego premiera niż Szydło, bardziej niezrównoważonego psychicznie ministra obrony narodowej niż Macierewicz? Czy w sejmie znalazłoby się tylu ludzi pokroju Kaczyńskiego, Pawłowicz, Suskiego, Błaszczaka, Piotrowicza, Tarczyńskiego (OK nie wymienię całego klubu PIS) Jakubiaka, Petru, Niesiołowskiego, Nowaka, Rokity, Leppera, Giertycha, Millera…?

Czy tylko mi się wydaje, że „najlepszy możliwy” ustrój ostatnio zaczyna coraz bardziej szwankować (i to nie tylko w Polsce)? A przecież Kaczyński nie jest pierwszym i na pewno nie najgorszym autokratą, który, nie w wyniku przewrotu, a - właśnie - legalnych wyborów, przejął władzę. Wszystko w świecie ciągle się zmienia, a w demokracji wciąż stosujemy rozwiązania z antyczną brodą. Może i na tym polu warto wreszcie poszukać nowych rozwiązań? Losowanie to żart, ale może udałoby się opracować i wdrożyć taki mechanizm, który oddawałby władze nie tym, którzy jej opętańczo pragną, a tym, którzy wcale jej nie chcą, wręcz się przed nią wzbraniają, ale ich dokonania, to że w poszczególnych dziedzinach życia, branżach, gałęziach gospodarki, należą do najwybitniejszych, jasno wskazuje, że ponadprzeciętnie do rządzenia się nadają? I to bez zmiłuj - jesteś świetny, odnosisz sukcesy - społeczeństwo wymaga byś na jakiś czas wyszedł z własnej strefy komfortu i zajął się swoją dziedziną dla dobra bliźnich -  w skali gminy, powiatu, województwa, całej Polski… A może to już gdzieś działa? 
Tak, wiem, trudno o lepszy pomysł, jak pozbyć się takich ludzi z kraju…

OK, zostańmy przy tym, że są to podstawowe kryteria wyboru, które stawiam ludziom zabiegającym o mój głos: najpierw swoim życiem udowodnij ile jesteś wart, pokaż, że nadajesz się do brania odpowiedzialności za innych, dopiero potem z ambicji, a najlepiej poczucia obowiązku, zakładaj/wstępuj do partii i działaj.

No dobrze, skoro wykazuję zdrową niechęć do polityki i mam świadomość, że nie posiadam kwalifikacji, których sam od polityków wymagam, co spowodowało, że się jednak do Biedronia zgłosiłem? Jak to zwykle w sytuacjach trudnych decyzji, poczucie wyższej konieczności. Za zwyczajną politykę, zdecydowanie nie chciałbym się brać, ale to co się aktualnie w Polsce dzieje, zdecydowanie nie jest już zwyczajne. To że wybory wygrała partia głosząca ksenofobiczne, homofobiczne, fundamentalistyczne hasła, czyli taka, która w normalnym kraju nigdy nie powinna wyjść poza 20% poparcia, jest chyba najlepszym świadectwem słabości całej aktualnej sceny politycznej. Słabości, której korzenie tkwią nie tylko w poprzednim rządzie, ale we wszystkich po 89-tym. Społeczeństwo nie zmieniło się nagle. Tylko część dała się kupić za 500+. Na to, by tak, a nie inaczej, ukształtował się światopogląd aktualnej większości, wpłynęły decyzje i zaniechania wszystkich rządów na przestrzeni ostatnich 30-tu lat. Długo by wymieniać, pozostanę przy tym, że przecież to nie PIS wprowadził religię do szkół, uczynił tkwiący mentalnie w średniowieczu kościół katolicki najbogatszą, najbardziej wpływową i opiniotwórczą instytucją w kraju, nie on ustanowił kult „wyklętych”, za to był pierwszym, który znalazł pieniądze na duże programy socjalne. Platforma, PSL, SLD, to współwinni aktualnego stanu rzeczy, w dodatku, ciągle to do nich nie dotarło. Jak można się spodziewać, że są w stanie jej zaradzić? A pozostałe ugrupowania? Czy są jakieś przesłanki, by sadzić, że tym razem osiągną „sukces” w rodzaju przekroczenia progu wyborczego?

PIS demontuje demokrację, ogranicza wolność, odsuwa nas od Europy, a w społeczeństwie trudno dostrzec jakiś głębszy ferment. Potencjalni liderzy, którzy mogliby coś z tym zrobić, wyciągnąć ludzi na ulicę, a najlepiej do urn, nadal tkwią w swoich enklawach, jakby to co się dzieje wokół miało zupełnie ich nie dotyczyć.

Gdy Robert Biedroń, człowiek, który ma nie tylko bliskie mi poglądy, ale także jego kariera polityczna jest bliska wymaganiom, jakie stawiam politykom, ogłosił, że tworzy nową partię, nie pokazał szerokiego zaplecza wartościowych ludzi, ba, nie pokazał żadnego zaplecza. Pomyślałem, fajny człowiek, fajna inicjatywa, ale bez wsparcia wartościowych ludzi zbyt wiele nie osiągnie, więc pójdę do niego i… pomogę mu takich znaleźć i przekonać, że warto się wreszcie ruszyć.

Już widziałem się tyrającego w terenie i piszącego płomienne odezwy. No po prostu bajka. Spełnienie marzeń o robieniu w życiu czegoś dobrego. Z miejsca, nie czekając na program, ofiarowałem mu cały kapitał zaufania i zgłosiłem się do wszelkiej pomocy. Najpierw przez Facebooka, potem wypełniłem wszystkie możliwe ankiety na jego stronie, zadeklarowałem pełne zaangażowanie, dyspozycyjność, dałem wszystkie namiary na siebie i, zgodnie z instrukcją, czekałem na kontakt.

To, w czym upatrywałem swoją szansę, było też jednak trochę zaskakujące. Dlaczego, zanim ogłosił budowę nowej partii, nie zebrał żadnego zaplecza? Dlaczego ruszając nie podał choć kilku nazwisk ludzi, którzy mu zaufali, takich, którzy swoim autorytetem utwierdzaliby potencjalnych wyborców, że oto powstaje silny ruch społeczny, a nie kolejna partia wodzowska, w której liczy się tylko jeden człowiek, jedno nazwisko? Nie zdążył, nie chciał, czy trzymał ich może w zanadrzu? Nic to, nie było idealnie, ale gdyby było, to nie miałbym przecież po co się angażować i szukać swojej niszy.

Nie przejąłem się też wątpliwościami jakie wzbudził we mnie jego pierwszy ruch - zapowiedź budowy programu wyborczego w oparciu o konsultacje społeczne. Wydało mi się trochę dziwne, że po latach działalności politycznej, nie ma jasno sprecyzowanego programu lub choćby jego zarysu, którym na wstępie mógłby się z nami podzielić. Potrzebne mu badania, sondaże, spotkania z wyborcami, by dowiedzieć się czym ma się zająć? Pomyślałem jednak - nie mogę przecież, tak zwyczajnie, jak to rodacy lubią, przy pierwszym zaskoczeniu, włączać trybu krytyki. Może to dobry pomysł, może rzeczywiście z tych spotkań wyjdzie coś ciekawego?

Pozytywnie nastawiony, pełen szczerych chęci, poszedłem na Burzę Mózgów. Biedroń zapewne będzie dobrze moderował dyskusję, może nawet jakoś naprowadzi ją na ciekawsze kierunki...
Nic z tego! Zgoda, to było szczere, demokratyczne i uczciwe. Mikrofon dostawał każdy, kto chciał i mówił o czym chciał. Niestety, czy tak się złożyło, czy tak najczęściej wyglądają spotkania puszczone na żywioł, ludzie poruszali głównie trzeciorzędne, niszowe tematy, a prowadzący zamiast je umiejętnie wyciszać lub choćby lekko nakierowywać w jakąś bardziej merytoryczną stronę, dawał się im wygadać, a nawet wchodzić w dyskusję. Czekałem z godzinę, aż wreszcie zacznie się robić i ciekawiej i sensowniej, ale nie zaczęło. Mimo tego wypełniłem swoimi pomysłami karteczkę, którą każdy dostawał przy wejściu, wrzuciłem ją do urny, a następnie oddaliłem się jeszcze przed końcem spotkania. W domu ochłonąłem i zacząłem sam siebie przekonywać. To nie było tylko to jedno spotkanie. Biedroń krąży po całym kraju, może w innych miastach było/będzie lepiej. Może coś z tych karteczek wyciągną?

W międzyczasie wypełniłem kolejny raz ankiety na stronie (może coś nie zadziałało poprzednim razem, może moje namiary gdzieś się zawieruszyły) i dalej czekałem na telefon, choćby maila. I nic, pomijając newslettery, zachęty do donacji, kupna książek - zero kontaktu. Na Burzę przyszły tłumy. Było sporo wolontariuszy. Widać mają ludzi pod dostatkiem.

Dalej niezrażony, zapisałem się na konwencję na Torwarze. Znowu były tłumy i ponad godzina czekania na wejście. Gdyby był taki typowy lutowy mróz, strach pomyśleć, ile byłoby odmrożeń, ale ja i tak nie lubię dreptać w kolejkach, więc przeczekałem w sklepie Legii (to buty sportowe mogą kosztować niemal półtora tysiąca złotych?!?). Wszedłem ostatni, ale i tak przed rozpoczęciem. Jakie show! Super światła, nagłośnienie, telebimy, transparenty, chorągiewki, wszelkie inne gadżety – nowocześnie dla młodzieży i stare piosenki dla emerytów! Wszystko było przemyślane, pięknie podane, profesjonalne. Widać było pracę sztabu ludzi, nauki od Macrona, entuzjazm tłumu i prowadzącego, a także jego charyzmę. Biedroń mówił o Burzach, pokazał pomysły, które zebrał (stanowiły element dekoracji) puszczał filmy z ludźmi mówiącymi o potrzebie zmiany, w końcu zaczął prezentować program. Mówił z przekonaniem. Nie - będziemy walczyć o, tylko - przejmiemy władzę i zrobimy to, to i to! Momentami, szczególnie przy fragmentach o świeckim państwie, miałem chyba nawet ciarki.

Winni rozmontowywania demokracji (czy ja przypadkiem parę akapitów temu, na nią nie pomstowałem?) będą pociągnięci do odpowiedzialności. Kościół odetniemy od kurka z pieniędzmi, opodatkujemy i wyrzucimy ze szkół. Szkoły naprawimy. Biedni emeryci, pielęgniarki, nauczyciele i w ogóle wszystkie kobiety dostaną podwyżki. Nikt nie będzie czekał na lekarza, płacił zbyt wiele za leki... i tak dalej. Sporo tego było. Przy każdym punkcie programu Biedroń przedstawiał jego autora i podkreślał „to jego pomysł, to on to wymyślił!”

Tak słuchałem, słuchałem, w końcu znowu pojawiły się, początkowo oderwane od siebie, wątpliwości: Skoro okazało się, że jednak ma tych swoich ekspertów i, jak mówi, od początku, do końca, wszystkie planowane reformy oni wymyślili, to po co były te Burze? Dlaczego przedstawiając ludzi, nikogo jednak nie dopuścił do głosu? Dlaczego (i to chyba dla mnie najważniejsze), przy żadnym z punktów, nie zająknął się choćby słowem, jak tego dokonają, ile to będzie kosztowało, skąd wezmą pieniądze? Na przykład, już niezależnie od gigantycznych kosztów, jak zapewnią wszystkim i wszędzie niemal natychmiastowy dostęp do wszystkich specjalistów, skoro w kraju, tak zwyczajnie, brakuje lekarzy? Ściągną wszystkich, którzy wyjechali za chlebem? Sprowadzą olbrzymi zaciąg, bo ja wiem, z Indii? Jak, jak, jak… Tym razem dotrwałem do końca. Zwiedziłem wszystkie stoiska i wróciłem do domu wszystko przemyśleć.

Znajomy lekarz, którego pytałem kiedyś, czy zetknął się z firmą farmaceutyczną, która nie próbowała go skorumpować powiedział, że nie. Powołując się na badania naukowe, bodajże ptaków, tłumaczył mi, że tak to działa w przyrodzie, że wystarczy, by jeden osobnik złamał dotychczasowe „zasady”, zaczął np. działać agresywniej od innych osobników i w ten sposób zdobywać przewagę nad resztą, by w krótkim czasie cała populacja zaczęła go naśladować. Może błąd, że nie spytałem kto pierwszy zaczął dawać w łapę, ale, w momencie, gdy dają wszyscy, chyba to już jest mniej istotne. W polityce wiadomo kto na całego zaczął korumpować wyborców. Wiadomo jaki to odniosło skutek i widać też już jak to wpłynęło na „całą populację” polskich partii politycznych, starych i nowych…

Najpierw znowu zacząłem to sobie tłumaczyć. Może dziś już inaczej nie da się prowadzić skutecznej polityki? Może nigdy nie było inaczej, a ja żyłem złudzeniami? Może, by zdobyć jak najwięcej głosów, zawsze trzeba uśmiechać się dosłownie do wszystkich, każdemu coś obiecać, unikać wszelkich kontrowersji, broń Boże żadnej krwi, potu i łez, tylko „zagłosujcie na mnie, a wszystkim będzie wspaniale”? W jakiś badaniach im wyszło, że większość to jednak idioci, czy to były tylko ich własne wnioski z wygranej PIS-u? Bali się, że jak obiecają za mało, to nikt nie zwróci uwagi i podzielą los Razem lub Nowoczesnej? Trzeba było przelicytować PIS?

Nie wiem, może to aktualnie jedyna skuteczna droga do sukcesu, ale ja już w tym nie potrafię się odnaleźć. Oczywiście, nie czekam na żaden telefon. Ba, jestem wprost wdzięczny, ciesze się, że nie zadzwonili. Boże! Jak ja bym się czuł, gdybym współorganizował tą konwencję i koszulce Wiosna słuchał tego wszystkiego? I tak mam kaca. Taki stary, a taki naiwny.

Spodziewałem się wszystkiego, co Biedroń obiecał w sferze światopoglądowej. Spodziewałem się zapowiedzi rozliczenia PIS-u. Spodziewałem się też przedstawienia programów społecznych, to oczywiste, to ma być partia lewicowa, ale nie aż takiego festiwalu obietnic! Spodziewałem się pomysłów na lepsze rozdysponowanie środków, które mamy w budżecie państwa, wskazania sfer, z których być może da się wyciągnąć więcej, a nawet gdzie się da oszczędzić, ale nie nagłego obciążenia go dziesiątkami miliardów kolejnych wydatków, bez choćby jednego słowa skąd miałyby się się te pieniądze wziąć. Bo nie spodziewają się chyba aż tyle wyciągnąć z kościoła…

W momencie powstania Wiosny, w którymś sondażu pojawiło się coś koło 15% chętnych do głosowania na nich. Teraz spadli do jednocyfrowego poparcia, a gdzieś nawet było, że nie przekroczyliby progu wyborczego. Może to jest tylko chwilowe wahnięcie na drodze zwycięstwa wyborczego, ale może też okazało się, że strategią obiecania naraz, od ręki, wszystkiego co tylko się da, nie uda się jednak tak łatwo oderwać od PIS-u najprostszej, najbardziej roszczeniowej części społeczeństwa, że można jednocześnie rozczarować i zrazić do siebie ludzi, którzy od początku trzymali kciuki, a, okazało się, że nie jednak nie są aż tak głupi, jak sobie wyobrażał Biedroń ze swoimi ekspertami? Że będą potrafili odczytać pic w Burzach, sztuczność i przerost formy w konwencjach oraz nie troskę o kraj i obywateli, a populizm w programie? Może ich potencjalny elektorat nie pragnął chleba i igrzysk, a zrażony aktualną scena polityczną, czekał aż wreszcie pojawią się ludzie wiarygodni, odpowiedzialni, szczerzy i autentyczni? Dostał amerykański show i nierealne obietnice… Czy jest się czemu dziwić?

A teraz te rewelacje z nowymi jedynkami na listach. Przez kilka miesięcy budowali wizerunek całkowicie nowego środowiska młodych fachowców prowadzonych przez jednego znanego, acz cenionego i w żaden sposób nie skompromitowanego polityka, by w obliczu spadku poparcia zacząć chwytać się za „stare, sprawdzone” metody wspierania się znanymi nazwiskami różnych politycznych rozbitków? Przecież takie doraźne działania zamazują całą, z trudem budowaną, odrębność, sprowadzając Wiosnę do kolejnego koła ratunkowego dla starych elit.

Jestem rozczarowany i rozżalony. Naprawdę długo byłem przekonany, że to jest ten człowiek i ta partia, w którą warto się zaangażować, która ma nie tylko szansę odsunąć PIS od władzy, ale w ogóle napisać nowy rozdział historii Polski. Ba, być może ci ludzie byliby w stanie tego dokonać i może mają jeszcze szanse zaistnieć w polityce, ale pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz. A tu tak wyraźnie przeholowali z demagogią, że teraz zamiast, wzorem Macrona, ekspresowego marszu po władzę, czeka ich zapewne mozolne odbudowywanie zaufania wyborców. Szkoda. Naprawdę.

środa, 31 października 2018

nowy polski hit turystyczno-eksportowy

Jeżeli trwająca zaledwie kilka chwil pampeluńska gonitwa byków gromadzi tłumy turystów z całego świata, jak wielki potencjał tkwi w gonitwie, która trwa przez kilka dni, codziennie, od świtu aż po późną noc? To dłużej niż ni Le Mans czy jakikolwiek ultramaraton. A liczba ścigających się? W największych maratonach biega po kilkadziesiąt tysięcy ludzi. U nas liczba uczestników idzie w miliony! Pampeluna kusi dreszczykiem emocji, ryzyka, lecz tak naprawdę wszystko tam jest zorganizowane tak, by minimalizować straty. W groźnie wyglądającej gonitwie byków rzadko ktoś odniesie jakiś większy uszczerbek na zdrowiu, jeszcze rzadziej zginie. A u nas? Rok w rok mamy kilkadziesiąt ofiar samego tylko etapu szosowego, nie wspominając o tysiącach rannych. Nikt chyba dokładnie nie liczy strat na etapach cmentarnych. A przecież bieg w tłumie na maksymalnie wydojonych powierzchniowo nekropoliach, wśród rojących się od ostrych krawędzi włażących na siebie grobów, chaotycznie rozsianych ławeczek i koślawych chodniczków własnej roboty - niestabilnych wysp na morzu listopadowego błota, to chyba jeden z najniebezpieczniejszych sportów ekstremalnych świata. W dodatku bez reguł, ograniczeń, barierek, wytyczonych ścieżek, kategorii wagowych, wiekowych, zdrowotnych. We Wszystkich Świętych egalitarnie współzawodniczą: i siłą ciągnięte, wyrywające się dzieci i rozchwiane staruszki, a nawet kibole wyklęci. Co chwile ktoś gdzieś pada. Czasem ucierpi tylko noga, czasem w trajektorię czyjejś głowy wejdzie kuta czy kamienna krawędź...

Ilu zwolenników mocnych wrażeń, survivalowców z całego świata przyjechałoby do Polski gdybyśmy odpowiednio wypromowali (Polish) All Saints (Death) Race?

Ilu chciałoby wziąć udział? Ilu tylko się przyglądać? Doświadczylibyśmy jeszcze bardziej spektakularnego paraliżu miast. Chaos i liczba ofiar by się spotęgowała, a co za tym idzie, także atrakcyjność i zainteresowanie świata.


I jeszcze nasza przysłowiowa serdeczność i gościnność wobec obcych. Szczególnie tych wyróżniających się w tłumie strojem czy kolorem skóry…

Co to będą za przeżycia!

Ilu turystów będzie chciało wrócić i sprawdzić, jak wypaczyliśmy inne święta? Już chwilę później mamy przecież 11 listopada i tym razem możemy zaproponować nie tylko biegi i pochody z pochodniami, ale konkretne walki uliczne! Część turystów zapewne zostanie jeszcze dłużej. Który szpital nie przedłuży „nieco” leczenia przy płatności dewizami i dodatkowo nie uatrakcyjni wakacji? Tu też wszak repertuar mamy wielki: zakażenia szpitalne, sepsa, pomylone, przeterminowane leki, nieogrzewane sale, cienkie kołdry, głodowe, nieświeże posiłki... Wspomnień na lata. Nic tylko promować i niech nam rośnie PKB oraz sława wyjątkowego miejsca i narodu.

Ale to i tak nie wszystko. Przecież Amerykanie nie tylko pokazują światu, jak najlepiej obchodzić Halloween i Walentynki, oni je z powodzeniem eksportują! A co my gorsi? Tylko trzeba to zrobić z głową. Inaczej niż w przypadku „oglądania” wydarzeń sportowych tyłem (Poznan!), które wypromowaliśmy, z którego jesteśmy słynni, dumni, które wszyscy naśladują, a z którego nic nie mamy… Najpierw trzeba na całym świecie objąć ochroną towarową te pańskie skórki, obwarzanki, metrowe, misternie zdobione, ledowe (więc ekologiczne) znicze z pozytywką, czy wreszcie superluksusowe, wysadzane kamieniami szlachetnymi, wielkie jak lotniska, granitowe łoża dla umarłych. Odpowiednio zabezpieczeni i rozreklamowani, ruszymy w świat z masową produkcją oraz unikalnym know how emerytowanych policyjnych specjalistów od blokowania ruchu ulicznego, proboszczów od dojenia powierzchni cmentarzy, którzy, wespół z polskimi kamieniarzami, pokażą mało rozgarniętym Niemcom czy Amerykanom, że na ich nekropoliach zmieści się jeszcze co najmniej drugie tyle, dziesięć razy większych grobów…

Słowem, cudze chwalicie, potencjału tkwiącego w swoim nie doceniacie!

wtorek, 30 października 2018

ładniej, więcej, szybciej

Znam ludzi, którzy niemal do perfekcji opanowali święto zmarłych. Piszę niemal, bo za każdym razem okazuje się, że udaje im się jeszcze coś poprawić. A to znicze kupią większe i ładniejsze, a to jeszcze wcześniej wyjdą z domu, by wyprzedzić innych (bywa, że o tydzień), a to lepiej zaplanują trasę. Choć z roku na rok lista grobów do odwiedzenia rośnie, mam wrażenie, że im to coraz mniej zajmuje. Znicze odpalają chyba jeszcze zanim dojdą do grobu, szybko stawiają, odklepują co trzeba i dalej, jazda w knieję rozświetlonych krzyży. Jakieś wspomnienia, refleksje, chwila zadumy? No gdzież tam. Tylko pośpiech i wzrastająca irytacja na tłok, błoto i wiatr, który gasząc znicze psuje statystyki. A jeszcze tyle grobów trzeba zaliczyć…

Pięć cmentarzy, kilkadziesiąt grobów, a przed listopadowym zmrokiem są już w domu i przed telewizorem, przy herbacie się grzeją.

Ale czy ktoś mógłby im cokolwiek zarzucić? Wszyscy powinni podziwiać i brać przykład. „Uczcili” przecież pamięć WSZYSTKICH zmarłych przyjaciół, znajomych i CAŁEJ, do 5 pokolenia wstecz liczonej, rodziny. Ba, „pamiętają” przecież też o poległych, zasłużonych, nawet o biednym alkoholiku z podwórka. Leży niedaleko od teściowej kuzyna, więc jak tu pominąć? Gdy się zapijał, z dobroci dokładali mu się czasem do flaszki. Teraz polewają go steryną. Może znowu się rozgrzeje. Jak za dużo lampek kupią lub gdzieś, do kogoś, i po śmierci popularnego, za późno dotrą i na nie uda się już nic na grób wcisnąć, to i na jakiejś zapomnianej mogile postawią światełko. Tacy są! Szacun.

Może i mogliby tę swoją trasę na kilka dni rozłożyć. Wszak i tak wszyscy wokół bardzo umownie do dat podchodzą. Już nie tylko Święto Zmarłych i Zaduszki, a przecież cały długi, dziewięciodniowy weekend listopadowych cmentarnych wojaży się przecież teraz obchodzi. Mogliby też, zamiast do wyścigu o świcie się zrywać, spokojnie, wieczorem, w mrugającym blasku zniczy, po przewaleniu się największej fali „pamiętających”, tylko najbliższych odwiedzić. Mogliby każdemu zmarłemu więcej czasu poświecić, w spokoju i ciszy we wspomnieniach zatopić. Mogliby nawet z tym wszystkim z domu nie wychodzić...
Ale kto im po grobach biegać zabroni, jeśli lubią? Lubią? Na pewno? Czy tylko imperatyw pcha?

Ilu ludzi, przez ten dziwny zwyczaj, tę masówkę, te szaleństwo, te gonitwy, co roku zmienia status z odwiedzających w odwiedzanych? Ilu ginie na drogach? To akurat wiemy, czasem nawet ponad 50 osób. Ile babć na cmentarzach nogi łamie, głowy rozbija, przeziębienia łapie i po szpitalach dogorywa? Mierzą to jakieś statystyki?

A gdyby raz nie poszli wcale?
- Co by rodzina powiedziała, gdyby się naszych zniczy i kwiatów na grobach nie doliczyła?
- Co by o nas zmarli pomyśleli, gdyby choć raz w roku nas nie zobaczyli?
No właśnie. Rodzina i zmarli. Ta wszechogarniająca konieczność. Zwyczaj. Tradycja. Od pokoleń. Trochę jak fala w wojsku. Ci, których od małego szkolą, że tak trzeba, gdy dorosną, ciągle pilnowani czujnym okiem starszych, nawet gdy naprawdę się nie chce, i tak chodzą. Potem, gdy pilnujących zabraknie, sami już starzy i myślami wokół grobów krążący, przejmują pałeczkę strażników i nadzorców. I tak krąży ta sztafeta. Tak się utrzymuje w narodzie oderwana od życia religia. Tak trwają najdziwniejsze zwyczaje.

Nie, nie zachęcam do rezygnacji ze święta zmarłych. Jak ktoś sam z siebie nie myśli zbyt często o tych, których już nie ma, to istnienie jednego dnia, który o nich przypomina, nie jest czymś złym.

Tylko, czy ta forma czczenia pamięci zmarłych, która od lat (wieków?) dominuje, jest na pewno tą najlepszą? Choćby dobrą? W dodatku, czy z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej nie przypomina własnej karykatury?

A gdyby tak raz, na próbę, tę gonitwę po cmentarzach sobie darować i odwiedzić nie zmarłych, a żywych? Szczególnie tych jeszcze żywych? Albo do własnego domu zaprosić rodzinę na uczczenie zmarłych, a wspólne oglądanie starych zdjęć i rozmowy przy herbacie i ciastkach (i - niech będzie – świecach) o tych, którzy odeszli? Ile w ten sposób moglibyśmy poznać ciekawych, ważnych historii, które nie powinny nam umykać, a co roku wraz z kolejnymi dziadkami, babciami, wujkami, tracimy? Nie, w tym roku znowu wszyscy pójdziemy grobbing. Bo tak właśnie każe tradycja. Staruszków odwiedzi się dopiero na pogrzebie, a potem co roku, w listopadzie...

Dlaczego właśnie tak? Dlaczego właśnie w ten sposób mamy wspominać zmarłych? Obrażą się, że ich nie odwiedziliśmy? Naprawdę? Czy w tych wspaniałych, pięknie zdobionych, granitowych grobowcach, naprawdę ktoś na nasze odwiedziny czeka? Która znana religia, jakikolwiek, zakładający istnienie duszy, światopogląd, duszom zmarłych wokół grobów krążyć „każe”? Gdzie my tych duchów nie wysyłamy! Piekło, niebo, kolejne wcielania, nicość... ale nigdy przecież do grobu. Czy ktoś jeszcze, będąc przy zdrowych zmysłach, spodziewa się, że stawiając zmarłemu grobowiec, nowy dom dla jego duszy zbudował?

W ogóle, czemu stawiamy te groby, grobowce, skoro i tak wiemy, że z chwilą śmierci, definitywnie i bezpowrotnie, tracimy kontakt z bliskim nam człowiekiem? Jeżeli wiemy, że, to co po nim pozostało, nigdy już nie wstanie i nigdy już nas nie przytuli (...oby), to po co to udawanie, że to „coś” nadal jest bliską nam osobą, tylko jakby śpiącą, i trzeba dla niej jakieś miejsce do spania zorganizować, odwiedzać i niby jak do dzieci w klinice „Budzik” mówić? Przecież to są rytuały sięgające czasów zanim sprytni ludzie wymyślili piekło, niebo, hades czy jakiekolwiek inne zaświaty. Czasów, kiedy zmarłego trzeba było chować ze sprzętami, strawą i często odwiedzając hołubić, by nie zechciał do nas wrócić w nocy...

Mam swoich zmarłych w głowie, we wspomnieniach, sprzętach, które po nich zostały (i ciągle mi ich przypominają), mam na zdjęciach. Choć zdarzył się już niejeden pogrzeb, choć na kamieniach wyryto bliskie mi inicjały, na tych dziwnych składowiskach gnijących szczątków organicznych żadna bliska mi osoba nie „leży”. Nie widzę najmniejszego powodu żeby tam kiedykolwiek chodzić, tym bardziej w czasie gdy trudno się dopchać.

Patrząc z wyższością, ale i licząc na opamiętanie, pytają, w ich mniemaniu retorycznie, cmentarni maratończycy:
- Do nikogo nie chodzisz, czy możesz spodziewać się, że inni odwiedzą Ciebie?
- Tak właśnie. Nie spodziewam się. Mam wręcz nadzieję, że nikt nigdy nie odwiedzi mego grobu, bo go zwyczajnie nie będzie.
Noszę przy sobie deklarację o gotowości pójścia na części zamienne. Kiedyś myślałem o kremacji i łamaniu prawa (kiedy wreszcie ktoś je zmieni?) poprzez wysypanie popiołów „w miejscu do tego nieprzeznaczonym”. Dziś już i tego romantyzmu mi brakuje. Mocno wspierałbym firmę, która wymyśliłaby jakieś pożyteczne zastosowanie dla zwłok. Coś nawet jak to legendarne mydło.
Byleby tylko nie wzięli się samodzielnie za pozyskiwanie surowca...

piątek, 19 października 2018

co się dzieje (w samorządzie) gdy cię razi polityka

Sporo czasu minęło od ostatnich wyborów. Zdążyłem odzwyczaić się od - z każdego słupa, płotu, drzewa, telewizora, fejsbuka - świdrujących oczu, od peanów na cześć własną wygłaszanych i wspaniałości, za ptaszka obiecanych. Planowałem w ogóle się nie wzniecać, nie komentować. Nadchodzące wybory nie decydują o najważniejszych dla mnie kwestiach. Już od dawna nie mam z kim się utożsamiać (zagłosować trzeba, ale, jak zawsze ostatnio, raczej przeciw niż za), więc po co się napinać?

No, ale nie wyszło. Chciał, nie chciał, coś rzuciło się po oczach, coś się usłyszało, z rozpędu przeczytało, parę rzeczy przypomniało, przemyślało (m.in. to, że to są te wybory, które decydują o tym jak nam się żyje tu i teraz) i, późno, bo późno, rzutem na taśmę, podzielić z bliźnimi, jednak zdecydowało.

Kroplą, która przepełniła czarę, była podrzucona przez bliskich aktywność w grupach na fb „ulubionego” lokalnego polityka/szkodnika. Nie wiem, czy zdołał pominąć w liście swoich zasług cokolwiek dobrego, co inni ludzie zrobili dla dzielnicy w ostatnich latach, ale widać było, że się starał napisać o wszystkim. Nieszczęśliwym dla niego zbiegiem okoliczności, dosyć dobrze orientuję się, co i komu, wraz z innymi mieszkańcami zawdzięczamy. Wiem, pamiętam, kto chciał dobrze i nawet mu coś z tego wyszło, a kto, oczywiście z podobnymi intencjami, psuł, torpedował, generował wielomilionowe straty.

Jeszcze chwila refleksji. Może odpuścić? Czy mój głos coś zmieni?
No zaraz. Jeżeli głosuję w wyborach, bo widzę sens w tym moim, pojedynczym ziarenku, to już nawet jedno, kolejne niezmarnowane (w konsekwencji mojej pisaniny) będzie sukcesem. A przecież to co wiem, dotyczy nie tylko spraw lokalnych. Mogę, przy tej okazji, napisać także coś o mechanizmach lokalnego funkcjonowania większych organizacji. Na sytuację w moim małym dzielnicowym samorządzie można przecież spojrzeć jako na część całości, chyba nawet najwyraźniejszą ilustrację problemów, o których pisałem wcześniej w kontekście dużej polityki. Może czytelnicy z innych rejonów kraju, do których dotrze ten tekst, znajdą coś także dla siebie, coś co pomoże im dokonać lepszej decyzji w swoim „tu i teraz”, może także na przyszłość? Może ktoś, kto ma odpowiednie talenty i kompetencje, a od zawsze tylko się przygląda, postanowi zacząć działać? Czemu nie spróbować?
Dlatego też zdecydowałem pisać bez nazw miejsc i nazwisk. Może dzięki temu ktoś łatwiej dostrzeże analogie? Konkretów będzie i tak wystarczająco dużo, by moi sąsiedzi z łatwością domyślili się czyje działania zaraz opiszę.

Cztery lata temu Platforma Obywatelska utrzymała władzę w moim mieście i dzielnicy. W poprzedniej kadencji niewiele się działo, więc mogłem spodziewać się utrwalenia status quo. Władze niezbyt nadążały za potrzebami najszybciej rozwijającej się części miasta. Rosły opóźnienia w budowie infrastruktury, szkoły i przychodnie pękały w szwach. Wszystko wskazywało, że kryzys się tylko pogłębi…
Ale nie, tym razem, zamiast jak zwykle wskazanego z góry „spadochroniarza” (jak wiele ta reguła mówi o tym, czym, wbrew głoszonym ideom jest dla PO samorząd), burmistrzem został lokalny działacz Platformy. W dodatku ktoś, komu najwyraźniej zależało, ktoś, kto potrafił skorzystać z tego, że kasą w mieście rządzi jego własne ugrupowanie. No, po prostu, cud nad Wisłą.

Nowy burmistrz uzyskał środki na inwestycje nie tylko największe w historii dzielnicy, ale także miasta, a być może nawet kraju. Wydębił setki milionów złotych! Z początkiem kadencji przystąpiono w urzędzie do planowania i realizacji (ponad) dziesięciu szkół i przedszkoli! Wiceburmistrz rozwijał swój autorski program współpracy z deweloperami. Skłaniał ich do tego, by wreszcie, zamiast stawiać bloki w szczerym polu, partycypowali lub wprost, w pełni finansowali także budowę ulic, doprowadzali na własny koszt media itp. Bajka!

Niestety sielanka trwała niezbyt długo. Najpierw, okazało się, że inwestycje przygotowano niechlujnie. Następnie, że zostały mocno niedoszacowane. Kiedy na wykonawców, którzy wygrali przetargi (jak to zwykle, najniższą ceną), spadł (prześladujący całą branżę) brak rąk do pracy i szybki wzrost jej kosztów, firmy zaczęły się chwiać. Pojawiło się ryzyko bankructw, utopionych pieniędzy i latami niekończonych inwestycji...

Teraz można tylko zgadywać. Czy, gdyby, do końca kadencji, prowadził inwestycje ten sam zarząd dzielnicy, który, choć na porządku popełnił błędy, dosyć szybko się na nich uczył, zdążył podjąć działania ratunkowe, miał odwagę, inicjatywę i determinację, by szukać rozwiązań nieszablonowych, byle tylko szkoły wybudować, udałoby mu się to? Wydaje mi się, że była na to szansa... ale wkroczyła jednak historia. W międzyczasie wybory parlamentarne wygrał PIS i tak jak w skali makro, tak i lokalnie zaczął rozgrywać wewnątrzplatformiane spory oraz przeciągając najbardziej chwiejnych na swoją stronę. PO straciło większość w radzie dzielnicy i... zamiast, zgodnie z głoszonym wszem i wobec przywiązaniem do demokracji, natychmiast oddać władzę nowej większości, zaczęło łapać się wszelkich możliwych sposobów, byleby tylko tego nie uczynić. Przepychanki trwały chyba ponad rok i ciągnęłyby się pewnie aż do kolejnych wyborów albo siłowego przejęcia władzy przez PIS, ale, po wielu staraniach, tym razem Platformie udało się znaleźć „zdrajcę” w obozie wroga i odzyskać większość.

Czas pokazał, że było to jednak pyrrusowe zwycięstwo. Dotychczasowy burmistrz (ten który pozyskał pieniądze, ten, któremu tak wcześniej zależało), zmęczony wielomiesięczną jatką, choć formalnie już nie musiał tego robić, postanowił ustąpić. Z jednej strony, można próbować zrozumieć dramat człowieka, którego do trwania na stanowisku wbrew prawu zmuszała „racja stanu”, przeciwko któremu wytoczono najcięższe działa, podobno włącznie z grożeniem rodzinie… Z drugiej strony, praca każdego z nas jest zawsze oceniana nie po intencjach, ale po efektach podjętych działań. Porzucił w końcu coś, co, gdyby udało mu się doprowadzić do szczęśliwego końca, mogło stać się dziełem jego życia lub trampoliną do robienia rzeczy jeszcze większych. Nie został odsunięty. Na własne życzenie nie dokończył dzieła, przez co, nie odkupił początkowych błędów i, jak się później okazało, swoją decyzją przyczynił się do spektakularnej porażki.
Nie było mu chyba aż tak źle, nie przestraszył aż tak bardzo, skoro dziś, po dwóch latach na partyjnej synekurze, znowu kandyduje z jedynki?

Zaskoczone władze Platformy, widać obraziły się na lokalnych działaczy, bo, mimo ustaleń z lokalnymi działaczami, że dzieło ustępującego burmistrza kontynuować będzie jego dotychczasowy zastępca, zdecydowały się wrócić do starych, sprawdzonych rozwiązań i narzuciły dzielnicy człowieka zupełnie z nią niezwiązanego. Za to w pełni lojalnego i dyspozycyjnego względem centrali. Niestety, jak to z wrzutkami bywa, nowa Pani Burmistrz, przez cały okres swojego urzędowania nawet nie udawała zaangażowania w sprawy dzielnicy. Wyglądało to tak, jakby wszystko jej wisiało. Nie podjęła żadnych trudnych decyzji, uciekała od odpowiedzialności i ściśle trzymała się swojego, wielokrotnie powtarzanego przy współpracownikach, motto dobrego urzędnika „przede wszystkim chroń własną dupę”. Z własnej woli czy nie, oddała kluczowe dla rozwoju dzielnicy wydziały nowemu koalicjantowi, w żaden sposób, mimo ostrzeżeń, że, jak nie zacznie działać, zaraz wszystko się zawali, nie interweniowała i do końca kadencji biernie przygląda(ła) się jak ten torpeduje wszystko, co zdziałali jej poprzednicy. Byle nie zdenerwować koalicjanta. Byle utrzymać się na stanowisku, a Platformę u władzy. Jak? Byle.
Nieustająco pozują na obrońców demokracji i... stale skracają listę działań niegodnych tego, by użyć ich w obronie ostatnich skrawków swojej władzy.
Czy wciąż jeszcze można traktować ich jako mniejsze zło?

Nowym koalicjantem zostało posiadające jednego radnego stowarzyszenie. Jako że, jego, jeden jedyny, głos pozwolił PO odzyskać większość, stowarzyszenie mogło rozdawać karty. Radny nie chciał czy nie mógł wejść do zarządu dzielnicy, więc wskazano człowieka spoza rady. I tu zaczyna się prawdziwa tragikomedia. Pojawia się na scenie człowiek, którego kuriozalnej karierze poświęcę najwięcej miejsca. Koronny przykład tego, co się dzieje gdy wartościowi ludzie odpuszczają politykę.
Do rządzenia kluczowymi obszarami działalności dzielnicowego samorządu został powołany człowiek bez żadnego doświadczenia, który nigdzie wcześniej samodzielnie nigdzie się nie dostał i nic, bez wsparcia kolegów, w życiu nie osiągnął. Przez ostatnią dekadę startował we wszystkich możliwych wyborach, a udało mu się jedynie zostać członkiem rady rodziców w podstawówce swego syna. Choć tam zasłynął głównie z permanentnego przypisywania sobie cudzych zasług, otworzyło mu to drogę do udawania społecznika. Niezrażony, tym że nigdy nie uzyskał poparcia większego niż kilkadziesiąt głosów, parł w politykę dalej. Jak wielu przed nim i po nim, nie potrafiąc zrobić kariery samodzielnie, liczył, że pomoże mu w tym aktywność polityczna. Nie wiem, jak to się dzieje, że tacy ludzie, nawet w małych organizacjach, się otrzymują, a nawet pną do góry. W końcu, zanim został burmistrzem, kolega ze stowarzyszenia, który dostał się do rady dzielnicy, wyprosił dla niego u burmistrza z PO stanowisko wicedyrektora w jednostce zależnej od urzędu (kolejny przykład różnic między teorią, a praktyką w działalności PO).
Tam pokazał dwie twarze. Podwładni zobaczyli tą gorszą, wreszcie został szefem, wreszcie mógł kimś rządzić. Stojący wyżej w hierarchii pracownicy urzędu dzielnicy poznali go jako usłużnego „brata łatę”. Jakże byli zaskoczeni, gdy ich dotychczasowy „kumpel” przyszedł pewnego dnia do urzędu, jako ich nowy szef. Teraz już dla wszystkich, zawsze i w każdej rozmowie traktujących wszystkich z góry „Pan Burmistrz”. Jak się zdziwili, gdy na pierwszym spotkaniu z kadrą urzędu w nowej roli, zamiast zwyczajnie się przywitać i wskazać swoje cele, plany itp., postawił wszystkich na baczność i zapowiedział, że teraz to zaprowadzi ład i porządek, że skończą się wszelkie machloje, przekręty i korupcja… Zabrakło tylko Konnonowiczowego, że „nie będzie już niczego”
Potem okazało się, że rzeczywiście nie było: rozmów z pracownikami,  planowania, rzeczywistego zarządzania, podpisów, niczego. Co więcej, ludzi, którzy zgłaszali nieprawidłowości uciszano, tych, wobec których pojawiały się podejrzenia – nikt nie ruszył. Pan Burmistrz przywrócił nawet na stanowisko człowieka, którego jego poprzednik usunął z racji błędów przy przygotowaniu aktualnie realizowanych inwestycji i ogólnych wątpliwości, czy na pewno swoimi działaniami interesy urzędu reprezentował… Pan Burmistrz, najprawdopodobniej zwyczajnie nie ogarniając powierzonych mu zadań, z lęku, że podpisze coś, za co ktoś go pociągnie do odpowiedzialności, zwlekał z każdą decyzją, siedział w swoim gabinecie, dla nikogo nie miał czasu. No, prawie dla nikogo. W mediach zawsze był pierwszy na froncie walki o lepsze jutro mieszkańców.

Inwestycje, które miały się już ku końcowi, jakoś się doturlały. Reszta stanęła, wykonawca kilku inwestycji zbankrutował. Niedokończone szkoły rozkradane niszczeją. Dopiero rok po opuszczenia stanowiska przez naszego bohatera, tu i ówdzie coś się wreszcie ruszyło.

Pan Burmistrz zasłynął też swoją wojną z deweloperami. Zamiast, jak poprzednik, optymalizować współpracę, wyciągać maksymalnie dużo z ich inwestycji dla dobra ogółu, postanowił, wszelkimi sposobami utrudnić, a najlepiej zablokować ich działalność. Gdyby w końcu nie odwołano go ze stanowiska (rzadki przypadek, gdy ktoś ustępuje ze świecznika nie wyniku zmian w koalicji lub awansu…) dzielnica musiałaby zapłacić milionowe odszkodowania. Ale i tak przez, ponad roczne, tolerowanie go przez PO na stanowisku straciliśmy olbrzymie kwoty z naszych podatków. Część pośrednio, bo dziesiątki milionów niewykorzystanych i cofniętych środków zaplanowanych na inwestycje wróciły do budżetu miasta i poszły na inne cele, ale także bezpośrednio, bo zaniechane, niedokończone, rozkradzione inwestycje i tak trzeba będzie wybudować, ale teraz już za zdecydowanie większe pieniądze.

Nie dziwię się, że człowiek, który najwięcej napsuł, zamiast odpuścić sobie politykę, zapaść się pod ziemię, otworzyć jakiś warzywniak, kandyduje w kolejnych wyborach. W końcu nie po to się przez ostatnie lata tak mocno promował, by zebrany kapitał roztrwonić.
Przypomniała mi się anegdota o jego wyprawie (zaraz po objęciu stanowiska!) na najbardziej zaawansowaną budowę. Wychodzi mu naprzeciw kierownik, by porozmawiać o narastających problemach. Burmistrz powstrzymuje go ruchem ręki:
- Nie po to tu przyjechałem.
I woła pracownika, który go przywiózł, by zrobił mu już te zdjęcia na tle budowy i zabrał z powrotem do urzędu...
Nie po to lansował się na festynach. Nie po to jeździł przecinać wstęgi. Nie po to wpychał się na zdjęciach przed swoją przełożoną. Nie po to rozpętywał w mediach, wymierzone w mniej lub bardziej wyimaginowanych wrogów, demagogiczne burze. Nie po to, starym zwyczajem, promował się na cudzych osiągnięciach…, by, na tak wspaniale zbudowanym kapitale wyborczym, wreszcie gdzieś się nie dostać.

Dlaczego, nie funkcjonują w naszym społeczeństwie żadne mechanizmy wypychające takich Dyzmów poza, albo choćby na skraj polityki? Dlaczego ludzie z jego stowarzyszenia zamiast wstydzić się, że wrzucili sąsiadów na taką minę, dają mu miejsce na liście? I to pierwsze miejsce!!Widać są mu podobni, on też hołdują zasadzie, że lepiej gdy mówią źle niż, jak wcześniej, wcale. Liczą, że znajdą się wreszcie ludzie, którzy postawią znaczek przy znanym skądś nazwisku, nie pamiętając czym człowiek zasłynął…

Ilu w kraju, każdym mieście, gminie jest ludzi uczciwszych, bardziej utalentowanych i zdecydowanie lepiej przygotowanych do rządzenia od tych, którym powierzamy władzę nad nami? W skrajnych przypadkach (jak wyżej) blisko 38 milionów. Rozumiem wszystkich, którzy od polityki stronią, bo, umożliwiając chodzenie na skróty, przyciąga wszelkie męty i każdy w miarę normalny człowiek przez to nie chce się w niej zanurzać, ale przecież to nie jest jakieś hobby, które z wyboru można sobie darować. Za dobrze nam się żyje? Muszą znowu ściągnąć nas nad przepaść, by ludzie wartościowi przełamali obrzydzenie?