poniedziałek, 13 marca 2017

Czy na pewno?

Nie cichną wiwaty na cześć reelekcji Donalda Tuska na stanowisko Przewodniczącego Rady Europejskiej, tym większe, że uważa się, że była ona także wielką porażką Prawa i Sprawiedliwości. Pojawiają się już przepowiednie, że oto skończyła się dobra passa rządu i od tego symbolicznego momentu powinniśmy spodziewać się jego kolejnych niepowodzeń, aż do utraty władzy. Nie mam nic naprzeciw takiemu scenariuszowi, ale, mimo szczerych chęci, nie potrafię znaleźć w ostatnich wydarzeniach podstaw do optymizmu.

Czy na pewno kolejna kadencja Tuska to dla nas powód do radości? Czy mieliśmy do tej pory jakieś realne korzyści z jego przewodnictwa w Radzie Europejskiej? Czy na tym stanowisku dysponuje autentyczną władzą, której może użyć do forsowania rozwiązań korzystnych dla Polski?

Wielu ludzi zastanawia się nad sensem istnienia urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej. Często narzekamy na to, że inicjatywa ustawodawcza i możliwość zablokowania ustaw uchwalonych niewielką większością głosów, to trochę mało jak na głowę państwa (i koszty, jakie ten urząd generuje), tymczasem nieoficjalny „Prezydent UE”, nie posiada nawet takich prerogatyw. Jego rola ogranicza się tylko do funkcji reprezentacyjnych. W ważnej sprawie może zabrać głos, może też wykazać się talentami mediatora, może swoim autorytetem wspierać niektóre działania i postulaty rządu kraju, z którego pochodzi, ale niezbyt mocno i niezbyt często. Uzasadniony zarzut zbytniej stronniczości byłby powodem nie tylko niepowołania na następną kadencję, ale być może nawet szybszego odwołania z funkcji.

Wielu ludzi cały czas ma problem ze zrozumieniem, że Donald Tusk został powołany na swój urząd nie dlatego, że przewodził grupie państw, które zdobyły przewagę w Unii, tylko dlatego, że jego polityka zagraniczna była pozytywnie postrzegana przez przywódców najsilniejszego ugrupowania naszego kontynentu - Europejskiej Partii Ludowej, do którego należy m.in. Platforma Obywatelska. I to przede wszystkim reprezentantem EPL, następnie PO, a dopiero w ostatniej kolejności Polski, w Radzie Europejskiej jest teraz Tusk.

Możemy się cieszyć, że Europa wybierając Tuska „utarła Kaczyńskiemu nosa”, ale musimy też mieć świadomość, że na tej żenującej, „bratobójczej” walce stracili wszyscy. Najwięcej PIS (choć niekoniecznie u swojego elektoratu, więc co mu tam…), ale ucierpiał na tym też wizerunek Polski, Polaków, samego Tuska, a także, czego łatwo pewnie nam w Europie nie wybaczą, był to kolejny cios zadany Unii.

Gdy opadną emocje związane z wyborem przewodniczącego, wielu ludzi jeszcze nie raz zastanowi się nad tym, czy na pewno wszystko było w porządku w tym, że Tusk ubiegał się o stanowisko wbrew woli rządu, który wygrał ostatnie (?) wolne i demokratyczne wybory w jego kraju… Pyrrusowe zwycięstwo? Czy naprawdę było warto?

Gdyby jeszcze odpowiedź na pytanie, gdzie bardziej Tusk może się Polsce przysłużyć, nie była tak oczywista. O ile, jeszcze za rządów Platformy, można było twierdzić, że jego rola w Unii wzmacnia pozycję Polski na arenie międzynarodowej, o tyle od przegranej Platformy mamy do czynienia z pełnym przebiegunowaniem. Obecność Tuska w Brukseli stała się jeszcze jedną z płaszczyzn konfliktu miedzy polskim rządem a Unią, i to jedną z tych bardziej irracjonalnych, obnażających nasze wady, utrwalających stereotypy, wręcz ośmieszających nasz kraj na arenie międzynarodowej. Skoro trudno odwoływać się do rozsądku po stronie rządowej, to czy Tusk sam nie powinien zastanowić się, czy jego „europrezydencja” nadal przynosi dla kraju korzyści? Jeżeli jakieś jeszcze znajdzie, to czy nadal łudzi się, że wyrównują one straty (wizerunkowe i nie tylko), jakie ponieśliśmy w wyniku ostatniego starcia? Nie mówię już o jego konsekwencjach, które mogą trwać, a być może narastać, przez najbliższe dwa i pół roku. Na dzień dzisiejszy nie potrafię dostrzec takich korzyści. Przy czym, wydaje mi się, że wszystko co Tusk mógł dobrego w Europie dokonać, osiągnął już na początku pierwszej kadencji. Zapisał się w historii jako mąż stanu, pierwszy przywódca Unii z Europy Środkowej. Teraz dopisał do tego: pierwszy przeciw któremu głosował jego własny kraj… Czy jego reelekcja musiała nas wszystkich kosztować tak wiele? Czy nie lepiej było odpuścić w Europie, wrócić do Polski i na miejscu podjąć walkę o wolność (nawet wiedząc, że w jego przypadku, w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa) i demokrację?

Jestem w stanie zrozumieć, że rozwój wydarzeń po odejściu Tuska z rządu, który zakończył się przejęciem władzy przez PIS, zaskoczył nie tylko większość ludzi w kraju, ale również jego samego. Trudno mi jednak znaleźć uzasadnienie dlaczego dziś, zamiast wracać, naprawiać, ratować, gromadzić wokół siebie ludzi dobrej woli, podrywać ich do walki, wyciągać na ulice w obronie ostatnich przyczółków państwa prawa i przygotowywać się do kolejnych wyborów, zdecydował się na drugą kadencję w Brukseli. Kadencję, która skończy się nie na rok, pół roku przed następnymi wyborami, tylko miesiąc po nich.

Wraca stare pytanie: dlaczego dwa i pół roku temu Tusk, człowiek w sile wieku i u szczytu władzy, mając wybór między dalszym przewodzeniem silnemu i licznemu narodowi, wprowadzaniem kolejnych reform, kontynuacją pracy nad podnoszeniem poziomu życia i bezpieczeństwa rodaków a zaszczytną, ale przecież pozbawioną wpływu na cokolwiek, jedynie reprezentacyjną funkcją w Unii Europejskiej, wybrał to drugie? Już wtedy nie wyglądało to na działanie przemyślane i budziło wiele obaw. Nie przygotował przecież następców, nie zasypał dziury, jaka po jego odejściu powstała w Platformie, nie zabezpieczył własnej partii przed porażką, nie uchronił kraju przed szaleństwem, które stało się jej konsekwencją.

Wiele wskazuje na to, że to gównie dzięki jego charyzmie udało się Platformie odebrać dziesięć lat temu władzę PIS-owi i, dopóki był w kraju, wygrywać wszystkie kolejne wybory. Warto pamiętać co mu zawdzięczamy, ale także to, że, tak jak Kaczyński w PIS-ie, wypychając z partii wszystkich mogących realnie zagrozić jego władzy, uzależnił Platformę od siebie i najprawdopodobniej właśnie przez to sam przyczynił się do porażki swojej partii, gdy go w Polsce zabrakło. Nawet zakładając, że, z nim na miejscu, Platforma i tak przegrałaby wybory, wyobraźmy sobie, jak inaczej mogłaby wyglądać dziś nasza rzeczywistość, gdyby dzięki jego obecności udało się choć o dwa trzy procenty podnieść wynik PO lub obniżyć PIS-u. Nie byłoby bezwzględnej większości, nie byłoby poczucia bezkarności i demontażu państwa…

Nie chodzi mi o to, by w bratobójczej walce rozliczyć i strącić Tuska z pomnika, tylko o to, by nie idealizować go w PIS-owskim stylu, nie zachwycać się wszystkim, co robi i nie usypiać w przekonaniu, że on i tylko on, jeżeli nie z Europy dziś, to kiedyś, gdy już zdecyduje się wrócić, porwie za sobą naród i w pojedynkę przywróci nam wolność. Zdecydował, że zamiast walczyć tu woli dopingować nam na odległość, to może czas zakończyć świętowanie jego indywidualnego sukcesu i poszukać tutaj, na miejscu, wśród tych którzy zostali, godnych zastępców, a jeszcze lepiej następców?

Na koniec jeszcze słowo o roli PIS w ostatnich wydarzeniach. Chciałbym wierzyć narracji opozycyjnych mediów i komentatorów, że mamy do czynienia z wielką porażką rządu, że PIS rzeczywiście chciał zapobiec reelekcji i tylko przez swoje krańcowe dyletanctwo nie osiągnął celu. Gdy się jednak dłużej nad tym zastanawiam, ogarniają mnie wątpliwości.

Nie śledząc zbytnio zagranicznej prasy, zdarzyło mi się jednak zetknąć z opiniami wyrażanymi nie tylko przez jego przeciwników, ale także płynącymi z obozu politycznego Tuska, że jego działalność nie zbierała u nikogo najwyższych not, nawet, co w świetle propagandy PIS-u brzmi zabawnie, u kanclerz Merkel. Nie był chóralnie krytykowany, ale niejedno mu zarzucano i zastanawiano się, czy, choć nie pełnił swojej roli źle, nie znalazłby się jednak ktoś lepszy…

 I teraz, czy rząd, wiedząc o tym i mając świadomość, że swoimi dotychczasowymi działaniami na arenie międzynarodowej, nie zjednał do siebie sympatii u głównych rozgrywających europejskiej sceny politycznej, mógł się spodziewać, że bezpardonowo atakując Tuska, osłabi czy wzmocni jego kandydaturę? Czy udzielając poparcia i w swoim stylu atakując rzeczywistych i domniemanych przeciwników nie zaszkodziłby mu bardziej? Zbyt subtelne i przewrotne jak na PIS? Na pewno? A kto od dwóch lat nieustannie zaskakuje nas swoją skutecznością oraz, raz za razem, skłania do refleksji w rodzaju „maja rozmach s…”?

A poważniej - wygląda na to, że do starcia z Tuskiem przygotowali się w ten sposób, by każdy wynik móc obrócić na swoją korzyść. Przypuszczam, że PIS wyraziło sprzeciw wobec kandydatury Tuska z pełną świadomością ryzyka wzmocnienia jego pozycji w Unii. Dla nich najważniejsze było to, że jego kandydowanie wbrew stanowisku polskiego rządu pozwoli, już na zawsze, do długiej listy zarzutów, jakie mu stawiają, dopisać oskarżenie o zdradę i z większą mocą określać mianem sprzedawczyka, pachołka i popychadła Niemiec i w ogóle całego zgniłego, laickiego/proislamskiego (jak wygodniej;) zachodu. Niezależnie od tego, czy zostanie wybrany na następną kadencję, czy nie. Jeżeli, przy okazji, udałoby się jednak zablokować jego kandydaturę, ogłosiliby wielki sukces na arenie międzynarodowej, a osłabionego i upokorzonego Tuska, łatwiej byłoby postawić przed sądem w kraju. Wybór na drugą kadencję w Radzie Europejskiej pozostawia go poza zasięgiem Ziobry, ale równocześnie odbiera możliwości aktywnej obrony przed wzmocnioną propagandą PIS, wyłącza z bieżącej walki politycznej w Polsce oraz blokuje możliwość startu w następnej kampanii wyborczej.

Jaka przegrana, kto tu kogo rozegrał? Win-win situation – jak, chyba tym razem słusznie, puszą się prawicowi publicyści…








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz