wtorek, 10 kwietnia 2018

Komu pomógł Smoleńsk?

Niemal od dnia katastrofy przywódcy Prawa i Sprawiedliwości głoszą, że w Smoleńsku miał miejsce nie nieszczęśliwy wypadek, a zamach na polskiego prezydenta. Na początku próbowali dowieść tego jedynie przy pomocy własnych sił i środków. Od dłuższego czasu mają już do dyspozycji cały aparat państwowy i… nic - zero dowodów, żadnych oskarżonych. Czy zachwiało to ich pewnością siebie? Nie. Czy skłoniło do, jeżeli nie cofnięcia, to złagodzenia oskarżeń kierowanych w stronę Rosji i Platformy Obywatelskiej? Nie. Czy przedstawili kiedykolwiek opinii publicznej co, jakie dowody, czy choćby logiczne argumenty, są podstawą ich pewności? Również nie. Jednak cały czas zachowują się tak, jakby rzeczą najoczywistszą i nie podlegającą żadnej dyskusji było to, że Lech Kaczyński był dla kogokolwiek realnym przeciwnikiem, że zagrażał czyimś żywotnym interesom oraz że jego natychmiastowe usunięcie ze sceny politycznej było dla kogoś jedyną szansą uniknięcia porażki w starciu z nimi, czy choćby mogło przynieść jego (mniej lub bardziej wyimaginowanym) wrogom realne korzyści. Tylko, czy, w obliczu powszechnie dostępnych danych na temat wielkości poparcia społecznego, jakim w czasie niemal całej prezydentury dysponował, taka narracja nie wygląda bardziej na świadomą manipulację, albo wynik fiksacji Jarosława Kaczyńskiego na temat znaczenia brata w 2010 roku, niż na realną ocenę sytuacji?

W odróżnieniu od największego światowego mocarstwa, gdzie prezydent doskonale radzi sobie z łączeniem funkcji reprezentacyjnych i szefa rządu, w Polsce, w znacznie mniejszym i biedniejszym kraju, nie wiedzieć czemu, podjęliśmy decyzję o rozdzieleniu tych ról. Rządzi premier(?), prezydent może jedynie przyglądać się z boku, komentować i rozdawać ordery... Niemal nic od niego nie zależy, nikomu nie może zagrozić, w niczym przeszkodzić.


Przyjmując założenie, że Rosjanie mogliby dostrzec jakieś korzyści w zabiciu polskiego przywódcy (i sens ryzykowania wojną z NATO, gdyby się to wydało), zdecydowanie mocniejszym uderzeniem w nasze państwo byłby zamach na będącego u szczytu władzy i popularności lidera, jakim w owym czasie był Donald Tusk. Człowieka który, kilka dni wcześniej, również lądował i startował z tego samego, feralnego lotniska. Co miało im dać wyeliminowanie kończącego kadencję, niepopularnego polityka, dysponującego minimalnym wpływem na polską politykę i… szansą na reelekcję?


Jeszcze trudniej wyobrazić sobie motywy, jakimi miałaby kierować się przywódcy  Platformy Obywatelskiej, w większości jeszcze ludzie, którzy za komuny ryzykowali życiem w walce o wolność, demokrację i pluralizm. Nawet gdyby rzeczywiście władza ich tak zepsuła, że zdolni byliby do wszystkiego, także do zabicia kolegi z podziemia, człowieka, który miał przecież bardzo podobne poglądy i wartości, dlaczego mieliby chcieć usuwać kogoś, kto, w danym czasie, w ogóle im nie zagrażał? Pomijając aspekt etyczny i ideowy, kto, na pół roku przed wyborami, mając kandydata posiadającego ponad dwukrotną przewagę poparcia nad urzędującym prezydentem, zdecydowałby się na zabójstwo? Jaki w tym sens? Kto, jeżeli już powziąłby ten niczym nieuzasadniony, desperacki krok, zamiast np. upozorować wypadek limuzyny prezydenckiej, zdecydowałby się na nieporównywalnie trudniejszy do przeprowadzenia (nawet na własnym terenie) wypadek lotniczy? Kto, chcąc usunąć jednego przeciwnika politycznego, zdecydowałby się zrobić to w sposób, który „przy okazji” pozbawiłby życia dowódców armii rządzonego przez siebie kraju oraz wielu naprawdę zasłużonych i wartościowych ludzi (w tym także członków własnej partii)? Kto chciałby ryzykować, że dopuszczając się zbrodni na kimś wyraźnie ciążącym ku politycznej emeryturze zamieni go w bohatera, którego kult mógłby doprowadzić do zjednoczenia i odbudowy rozbitej opozycji i poprowadzić ją do odzyskania władzy? Kto, będąc u szczytu poparcia społecznego, mógłby zdecydować się na tak desperacji krok? Kto, w takiej sytuacji, gotów byłby zaryzykować nie tylko natychmiastową utratę władzy i odpowiedzialność karną, ale także wieczną hańbę oraz zapisanie jednych z najczarniejszych kart w historii własnego narodu? Kto, po czymś takim, pozwoliłby odebrać sobie władzę w demokratycznych wyborach?


Przecież to absurd! Absurd, który wydaje się oczywisty dla każdego racjonalnie myślącego człowieka. Owszem, można zrozumieć, że teorie spiskowe doskonale nadają się do budowania poparcia wśród czytelników tabloidów, do manipulowania i szczucia na siebie ludzi prostych i zaburzonych, ale jak to możliwe, że na lata stają się także osią sporu elit? W imię czego, jakich wyższych racji, prawicowa inteligencja, nie cofa swojego poparcia dla ludzi głoszących rzeczy tak obrzydliwe? Można zrozumieć, choć niekoniecznie pochwalać, że ktoś w walce z okupantem czy rodzimym totalitaryzmem jest w stanie przyjąć, że cel uświęcająca środki, ale, umyslnie fałszywie oskarżać o wszystko co najgorsze: terroryzm, zdradę, złodziejstwo, fałszowanie wyborów - starych znajomych, ludzi o zbliżonych poglądach i życiorysach? Jak tak można?


Czy, wobec tego wszystkiego, realną nie staje się obawa, że ktoś, kto stosuje takie metody walki politycznej, za chwilę sam sięgnie po to, o co oskarża przeciwników?


A przeciwnicy?, Jak mogli nie zrozumieć, że ignorowanie, bycie ponad lub niemrawe protesty wobec takich oskarżeń, to najgorsza możliwa strategia? Czy naprawdę nie byli w stanie znaleźć w sobie dość siły, naturalnego oburzenia, by z całą mocą zaprzeczyć, oszczerców ścigać sądownie i zmuszać do publicznego odszczekiwania kłamstw? Czy nie mieli dość kompetencji, by absurdalność i perfidię zarzutów przedstawić społeczeństwu w tak jasny i przejrzysty sposób, by to właśnie nieustające insynuacje i oskarżenia stały się czymś, co ostatecznie pogrąży ich autorów?




Dlaczego Jarosław Kaczyński wybrał tak straszną metodę walki politycznej? Dlaczego poszedł tą drogą? Czy nie mógł postąpić inaczej? Czy nie mógł spokojnie poczekać na wynik śledztwa?

Mógł, a może nawet wolałby tak zrobić, ale myślę, że bardzo szybko uświadomił sobie, że oznaczałoby to dla niego nie tylko koniec szans na powrót do władzy, ale także definitywne opuszczenie sceny politycznej oraz niemal natychmiastowe zapisanie się w świadomości społecznej jako współwinny katastrofy. Zrozumiał, że tylko formując najgorsze oskarżenia wobec Platformy i Rosji jest w stanie odwrócić uwagę większości od brata oraz własnej odpowiedzialności za katastrofę. Najprościej mówiąc, jaką szansę na podniesienie się i dalszy polityczny byt miałaby formacja, której jeden z liderów w pamięci większości wyborców zapisałby się nie jako tragiczny bohater, ofiara zamachu, a główny sprawca przerażającego liczbą i rangą ofiar wypadku?

Nieraz zdarzało się, i poza granicami ciągle się zdarza, że polityk zamieszany w jakiś skandal, skompromitowany swoją postawą czy decyzjami, natychmiast lub po chwili refleksji składa dymisję i wycofuje się z życia publicznego. Trudno jednoznacznie ocenić, czy Jarosława Kaczyński swoją postawą, wywieraniem presji na brata bezpośrednio przyczynił się do katastrofy smoleńskiej, czy już wtedy jedynym uczciwym i honorowym rozwiązaniem dla niego nie było wycofanie się z polityki. Jednak to, w jaki sposób wykorzystał ten tragiczny wypadek do walki politycznej, zdaje się to potwierdzać taki wniosek, ale pozbawia też złudzeń, że może kiedykolwiek zdecydować się posypać głowę popiołem. Z resztą, to już chyba niemożliwe. Na dzień dzisiejszy, wygląda na to, że święcie w zamach wierzy. Czy to katastrofa i związana z nią trauma spowodowała, że niemal natychmiast stracił zdolność trzeźwej i uczciwej oceny sytuacji, czy najpierw kłamał „w imię wyższej racji” a dopiero potem zadziałał efekt tysiąca powtórzeń?


Może nie należy dziwić się, że człowiek, którego katastrofa dotknęła najbardziej, być może nawet zachwiała jego równowagą psychiczną, który mniej lub bardziej świadomie czuje się też współwinny, poddał się wizji zamachu. Tak jemu, jak i większości Polaków, łatwiej jest przecież uwierzyć, że ich prezydent padł ofiarą zawsze wrogich Rosjan lub lokalnych zdrajców, niż przyjąć do wiadomości, że popularny czy nie, jednak wybrany ich głosami, „reprezentant” zginął pociągając za sobą kilkadziesiąt ofiar, tylko i wyłącznie w wyniku typowo polskiej brawury, pogardy obowiązujących maluczkich przepisów i przeświadczenia o tym, że „do jakiegokolwiek ryzyka bym nie zmuszał podwładnych (vide przelot nad strefą walk w Gruzji), nic nie może mi się stać, bo jestem prezydentem. Prezydenci przecież nie giną w wypadkach…”


Jarosławowi Kaczyńskiemu należy się współczucie z powodu straty brata, bratowej i wielu bliskich współpracowników. Jednak, to że nie okazał się być ani mężem stanu, ani uczciwym człowiekiem, zwyczajnie wiedzącym kiedy wypada usunąć się w cień, tylko słabym psychicznie, opętanym rządzą władzy tyranem, który w celu jej osiągnięcia i utrzymania jest zdolny nie tylko do rzeczy opisanych powyżej, ale i wielu innych obciążających jego sumienie nikczemności, rodzi obawy, czy, w wyniku jego dalszej działalności, niebawem to cała Polska nie będzie budzić jeszcze większego współczucia.




A może... sprawy mają się gorzej niż wydaje się rozsądnie myślącym ludziom i w Smoleńsku nie zdarzył się wypadek, tylko jednak zamach?

Wiele wskazuje na to, że:
· Platforma Obywatelska miała wszelkie podstawy, by spodziewać się łatwej wygranej w nadchodzących wyborach prezydenckich. Nie tylko nie miała żadnego interesu w zabijaniu Lecha Kaczyńskiego. Odwrotnie, mogła spodziewać się, że zabójstwo uczyni z niego przedmiot kultu, który wzmocni Prawo i Sprawiedliwość i stanie się jednym z czynników, który doprowadzi je do odzyskania władzy;
· dla Rosji zabicie polskiego prezydenta, wraz ze zwierzchnikami armii i częścią elit, miałoby sens jedynie w przededniu planowanej wojny, a zamach, który wywołałby  trochę chaosu na scenie politycznej sąsiada, osłabił aktualny, prounijny rząd i wzmocnił (tak!) nieprzewidywalny i łatwiejszy w manipulowaniu PIS, był zbyt mało atrakcyjny wobec ryzyka, jakie wiązałoby się z konsekwencjami ewentualnego wykrycia jego rosyjskich mocodawców.
Czy istnieją jeszcze jakieś inne siły, które mogłyby widzieć korzyści w dokonaniu takiej zbrodni? Czy ktoś odniósł jakieś poważne korzyści w wyniku śmierci prezydenta? Nie widzę nikogo takiego, poza… Prawem i Sprawiedliwością.
Zastanówmy się: Czy w interesie kogokolwiek innego leżała „bohaterska śmierć” Lecha Kaczyńskiego? Czy ktokolwiek inny zabijając ustępującego prezydenta mógł liczyć, że w ten sposób osłabi swoich przeciwników, a wzmocni własne środowisko? Czy to nie PIS przegrywało w owym czasie wszystkie wybory? Czy to nie oni potrzebowali nowego otwarcia, nowej idei, ponownego zjednocznenia rozłażącego się obozu, wzmacniających ducha miesięcznic, moralnego mandatu do odzyskania władzy i jakiejś wielkiej porażki, wpadki, a być może nawet zbrodni popełnionej przez, posiadających wówczas wielkie poparcie społeczne, przeciwników politycznych?

Czy to możliwe, by perfidia Jarosława Kaczyńskiego przerastała największe obawy jego przeciwników? Czy Lech Kaczyński mógł świadomie poświęcić swoje (i nie tylko) życie, by pomóc odzyskać bratu władzę? Czy Jarosław Kaczyński mógł poświęcić brata w imię „wyższych” celów?


Możliwe, ale równie mało prawdopodobne, jak inne tego typu „teorie”.


Wszelkie poważne dochodzenia, zwykła logika i doświadczenie wskazują, że katastrofa była jedynie sumą błędów ludzi odpowiedzialnych za wizytę w Smoleńsku, na które niebagatelny wpływ miała postawa i presja wywierana przez prezydenta Kaczyńskiego.


Czy można całkowicie wykluczyć zamach?


Też nie.


Tyle że, na dzień dzisiejszy, w świetle znanych faktów i konsekwencji katastrofy, prawdopodobieństwo tego, że zamachu dokonali Rosjanie lub Platforma wygląda na jeszcze niższe niż to, że dokonało go Prawo i Sprawiedliwość…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz