O tym, że po zakończeniu II Wojny Światowej pozostanie w podziemiu oraz prowadzenie walki zbrojnej z Sowietami i współpracującymi z nimi Polakami nie ma najmniejszych szans na powodzenie, czyli sensu, wiedziała większość umęczonego wojną narodu. Wiedziało o tym także dowództwo AK, które wielokrotnie wzywało "leśnych", by, wobec braku szansy na zwycięstwo, zaprzestali rozlewu, w większości, po obu stronach, polskiej krwi. Grube tomy spisano na temat przyczyn, dla których ponad 20 tysięcy ludzi nie posłuchało tych apeli i kontynuowało walkę. Byli wśród nich ludzie uczciwi i honorowi, którzy, nie rozumiejąc realiów nowego, pojałtańskiego porządku świata, cały czas wierzyli, że ich „szlachetna ofiara” ma sens, byli i tacy, którzy, ukrywając się przed prześladowaniami, nie mieli gdzie indziej niż do lasu uciec, byli też i zwyczajni, zdeprawowani wojną bandyci. w których, z każdym kolejny miesiącem, zamieniało się coraz więcej pierwszych i drugich. Jednak, czy nie, nawet najszlachetniejsze, intencje, a skutki powinny być głównym, jeżeli nie jedynym, kryterium oceny działań tak tak grup, jak i każdego z nas? Czy działaniach wyklętych można znaleźć cokolwiek konstruktywnego, cokolwiek co miałoby jakąkolwiek, nawet tak iluzoryczną jak Powstanie Warszawskie, szansę na powodzenie? Jedynym trwałym efektem ich „ofiary”, poza dzisiejszym zachwytem prawicy (i to nie tylko PIS-u i akolitów, ale także niemal całej PO!) jest ponad 7 tysięcy mogił własnych, nigdy nie podana do wiadomości publicznej liczba zabitych Sowietów oraz 15 tysięcy ofiar wśród Polaków - z czego tylko co dziesiąty był funkcjonariuszem UB, a aż co trzeci - cywilem.
O ile jeszcze można mówić, że nie obciążają ich sumień straty po stronie NKWD i UB, a kwestia sensu strzelania do żołnierzy LWP, milicjantów czy urzędników PRL może być przedmiotem dyskusji, to czy mordowanie bezbronnych cywili, w tym kobiet i dzieci, w jakikolwiek sposób da się wytłumaczyć, uzasadnić, wybielić? Najszczytniejsza nawet idea nie uprawnia nikogo do ludobójstwa, a dla wielu „akcji zbrojnych” powojennego podziemia antykomunistycznego w Polsce trudno znaleźć „celniejsze” określenie. Historycy opisują, media podają dalej: tu zabili jednego, tam drugiego, tutaj rodzinę, a tu wybili całą wieś. W sumie, wśród ofiar doliczono się aż stu osiemdziesięciu siedmiu dzieci. Jak czymś zawinił tata (np. nie chciał oddać jedynej krowy), to niejednokrotnie kulkę dostawała też mama i uwieszony spódnicy pomiot „kolaborantów i wrogów ojczyzny”. A przecież zabici są jedynie najbardziej rzucającym się w oczy wierzchołkiem góry ich czynów. Ilu ludzi uszło „niezłomnym” z życiem, ale niekoniecznie ze zdrowiem? Ile pozostawili po sobie i swoich ofiarach sierot, wdów? Ilu ludziom spalili domy? Ilu zmusili do porzucenia całego dobytku? Ilu okradli? Ilu musiało przez lata, samemu przymierając głodem, ich żywić? Ilu, choć nie wspierali „niezłomnych” dobrowolnie, było przez to prześladowanych także przez komunistów? W jak wielu miejscach, jeszcze długo po wojnie, ich terror ścierał się z terrorem sowieckim, dodatkowo go potęgując? Warto było? Naprawdę?
Gdyby jeszcze można było w zbrojnych wystąpieniach przeciw PRL-owi odnaleźć jakikolwiek zamysł, plan, realną siłę i takiż cel do osiągnięcia. Gdyby wszystkie zbrodnie, jakich dokonali, można było zestawić z tym co dobrego zrobili i powiedzieć, że to jednak tylko margines wobec ogromu pozytywu. Tylko, czy czegokolwiek dokonali, czy cokolwiek innego, poza zbrodniami i zakłamaną legendą, po nich pozostało?
Można zrozumieć wielkie rozczarowanie i frustrację wynikiem II Wojny Światowej. Można zrozumieć, choć niekoniecznie pochwalać, nadzieję na to, że za chwilę wybuchnie kolejna wielka wojna, tym razem Zachodu z Sowietami. Ale czy, nawet w obliczu tej nadziei, zamiast w, niedającej żadnej szansy na wygraną, walce wykrwawiać kraj i tak już najbardziej ze wszystkich dotknięty wojną, lepszym rozwianiem nie byłoby zakopanie broni i czekanie w gotowości na moment, w którym pojawi się realna szansa na wyzwolenie, a w międzyczasie, zacisnąć zęby i wziąć jednak udział w odbudowie? Zamiast na oślep ginąć i zabijać, lepszym wyborem nie było zostać przy życiu, i tak jak inni, trwając w opozycji, płodzić i wychowywać w patriotycznym duchu kolejne pokolenia Polaków?
Nie, to było dla nich niemożliwe. Oni kultywowali wielowiekową narodową tradycję beztroski w czasie pokoju i straceńczej brawury na wojnie. Tradycję, która zabraniała unikania walki, ale nie zachęcała do tego żeby się do niej przygotować, która nakazywała w obliczu wroga nie kombinować, mierzyć sił i środków, szukać rozwiązań minimalizujących straty własne i w ludności cywilnej, nie zastanawiać się, jak skutecznie się obronić, by potem móc pokonać przeciwnika, tylko bez chwili zwłoki rzucać się choćby z szablą na czołgi. Co wróg zrobi z ich rodzinami, jak już wgniecie ich w Ojczyznę, nigdy nie miało/mogło być przedmiotem wcześniejszej refleksji.
To przecież najwybitniejsi z nich, kilka lat wcześniej, zamiast szukać rozwiązania, może nie najbardziej honorowego, ale najbezpieczniejszego dla reszty rodaków, postanowili jako pierwsi przeciwstawić się nazistom. To przecież ci sami ludzie przez lata okupacji nie widzieli problemu w tym, że za każdego zabitego Niemca rozstrzeliwano dziesięciu Polaków. To przecież ich elity nie potrafiły realnie ocenić sytuacji i w rozszerzonym samobójstwie pociągnęły w gruzy całą Warszawę…
Najgorsze jest chyba to, że nawet taka trauma jak II Wojna Światowa i ciągnące się długo po niej bratobójcze walki niczego nas nie nauczyły, nie wyciągnęliśmy żadnych wniosków, które pozwoliłyby mieć nadzieję, że gdy pojawi się ryzyko wojny, pierwsi, z pieśnią na ustach, nie wyjdziemy jej na przeciw.
Zamiast o bandytyzmie wyklętych pamiętać i robić wszystko, żeby już nigdy w żadnej formie nie wrócił, stawia się im pomniki i za wzór dla młodzieży. Dziś znowu uczy się nienawiści i pogardy dla ludzi o innych poglądach, religii i pochodzeniu. Pogardy dla życia cudzego i własnego. Pogardy, która później tak ułatwia zabijanie. Gotowości do poświęcenia wszystkiego w imię wyszczutych, jedynie słusznych przekonań i na rozkaz wodza…
Strach pomyśleć, jaką przyszłość zgotują nam ludzie wychowani na takich wzorcach.
Najbardziej fałszywe przysłowie: Mądry Polak po szkodzie.
O ile jeszcze można mówić, że nie obciążają ich sumień straty po stronie NKWD i UB, a kwestia sensu strzelania do żołnierzy LWP, milicjantów czy urzędników PRL może być przedmiotem dyskusji, to czy mordowanie bezbronnych cywili, w tym kobiet i dzieci, w jakikolwiek sposób da się wytłumaczyć, uzasadnić, wybielić? Najszczytniejsza nawet idea nie uprawnia nikogo do ludobójstwa, a dla wielu „akcji zbrojnych” powojennego podziemia antykomunistycznego w Polsce trudno znaleźć „celniejsze” określenie. Historycy opisują, media podają dalej: tu zabili jednego, tam drugiego, tutaj rodzinę, a tu wybili całą wieś. W sumie, wśród ofiar doliczono się aż stu osiemdziesięciu siedmiu dzieci. Jak czymś zawinił tata (np. nie chciał oddać jedynej krowy), to niejednokrotnie kulkę dostawała też mama i uwieszony spódnicy pomiot „kolaborantów i wrogów ojczyzny”. A przecież zabici są jedynie najbardziej rzucającym się w oczy wierzchołkiem góry ich czynów. Ilu ludzi uszło „niezłomnym” z życiem, ale niekoniecznie ze zdrowiem? Ile pozostawili po sobie i swoich ofiarach sierot, wdów? Ilu ludziom spalili domy? Ilu zmusili do porzucenia całego dobytku? Ilu okradli? Ilu musiało przez lata, samemu przymierając głodem, ich żywić? Ilu, choć nie wspierali „niezłomnych” dobrowolnie, było przez to prześladowanych także przez komunistów? W jak wielu miejscach, jeszcze długo po wojnie, ich terror ścierał się z terrorem sowieckim, dodatkowo go potęgując? Warto było? Naprawdę?
Gdyby jeszcze można było w zbrojnych wystąpieniach przeciw PRL-owi odnaleźć jakikolwiek zamysł, plan, realną siłę i takiż cel do osiągnięcia. Gdyby wszystkie zbrodnie, jakich dokonali, można było zestawić z tym co dobrego zrobili i powiedzieć, że to jednak tylko margines wobec ogromu pozytywu. Tylko, czy czegokolwiek dokonali, czy cokolwiek innego, poza zbrodniami i zakłamaną legendą, po nich pozostało?
Można zrozumieć wielkie rozczarowanie i frustrację wynikiem II Wojny Światowej. Można zrozumieć, choć niekoniecznie pochwalać, nadzieję na to, że za chwilę wybuchnie kolejna wielka wojna, tym razem Zachodu z Sowietami. Ale czy, nawet w obliczu tej nadziei, zamiast w, niedającej żadnej szansy na wygraną, walce wykrwawiać kraj i tak już najbardziej ze wszystkich dotknięty wojną, lepszym rozwianiem nie byłoby zakopanie broni i czekanie w gotowości na moment, w którym pojawi się realna szansa na wyzwolenie, a w międzyczasie, zacisnąć zęby i wziąć jednak udział w odbudowie? Zamiast na oślep ginąć i zabijać, lepszym wyborem nie było zostać przy życiu, i tak jak inni, trwając w opozycji, płodzić i wychowywać w patriotycznym duchu kolejne pokolenia Polaków?
Nie, to było dla nich niemożliwe. Oni kultywowali wielowiekową narodową tradycję beztroski w czasie pokoju i straceńczej brawury na wojnie. Tradycję, która zabraniała unikania walki, ale nie zachęcała do tego żeby się do niej przygotować, która nakazywała w obliczu wroga nie kombinować, mierzyć sił i środków, szukać rozwiązań minimalizujących straty własne i w ludności cywilnej, nie zastanawiać się, jak skutecznie się obronić, by potem móc pokonać przeciwnika, tylko bez chwili zwłoki rzucać się choćby z szablą na czołgi. Co wróg zrobi z ich rodzinami, jak już wgniecie ich w Ojczyznę, nigdy nie miało/mogło być przedmiotem wcześniejszej refleksji.
To przecież najwybitniejsi z nich, kilka lat wcześniej, zamiast szukać rozwiązania, może nie najbardziej honorowego, ale najbezpieczniejszego dla reszty rodaków, postanowili jako pierwsi przeciwstawić się nazistom. To przecież ci sami ludzie przez lata okupacji nie widzieli problemu w tym, że za każdego zabitego Niemca rozstrzeliwano dziesięciu Polaków. To przecież ich elity nie potrafiły realnie ocenić sytuacji i w rozszerzonym samobójstwie pociągnęły w gruzy całą Warszawę…
Najgorsze jest chyba to, że nawet taka trauma jak II Wojna Światowa i ciągnące się długo po niej bratobójcze walki niczego nas nie nauczyły, nie wyciągnęliśmy żadnych wniosków, które pozwoliłyby mieć nadzieję, że gdy pojawi się ryzyko wojny, pierwsi, z pieśnią na ustach, nie wyjdziemy jej na przeciw.
Zamiast o bandytyzmie wyklętych pamiętać i robić wszystko, żeby już nigdy w żadnej formie nie wrócił, stawia się im pomniki i za wzór dla młodzieży. Dziś znowu uczy się nienawiści i pogardy dla ludzi o innych poglądach, religii i pochodzeniu. Pogardy dla życia cudzego i własnego. Pogardy, która później tak ułatwia zabijanie. Gotowości do poświęcenia wszystkiego w imię wyszczutych, jedynie słusznych przekonań i na rozkaz wodza…
Strach pomyśleć, jaką przyszłość zgotują nam ludzie wychowani na takich wzorcach.
Najbardziej fałszywe przysłowie: Mądry Polak po szkodzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz