piątek, 19 października 2018

co się dzieje (w samorządzie) gdy cię razi polityka

Sporo czasu minęło od ostatnich wyborów. Zdążyłem odzwyczaić się od - z każdego słupa, płotu, drzewa, telewizora, fejsbuka - świdrujących oczu, od peanów na cześć własną wygłaszanych i wspaniałości, za ptaszka obiecanych. Planowałem w ogóle się nie wzniecać, nie komentować. Nadchodzące wybory nie decydują o najważniejszych dla mnie kwestiach. Już od dawna nie mam z kim się utożsamiać (zagłosować trzeba, ale, jak zawsze ostatnio, raczej przeciw niż za), więc po co się napinać?

No, ale nie wyszło. Chciał, nie chciał, coś rzuciło się po oczach, coś się usłyszało, z rozpędu przeczytało, parę rzeczy przypomniało, przemyślało (m.in. to, że to są te wybory, które decydują o tym jak nam się żyje tu i teraz) i, późno, bo późno, rzutem na taśmę, podzielić z bliźnimi, jednak zdecydowało.

Kroplą, która przepełniła czarę, była podrzucona przez bliskich aktywność w grupach na fb „ulubionego” lokalnego polityka/szkodnika. Nie wiem, czy zdołał pominąć w liście swoich zasług cokolwiek dobrego, co inni ludzie zrobili dla dzielnicy w ostatnich latach, ale widać było, że się starał napisać o wszystkim. Nieszczęśliwym dla niego zbiegiem okoliczności, dosyć dobrze orientuję się, co i komu, wraz z innymi mieszkańcami zawdzięczamy. Wiem, pamiętam, kto chciał dobrze i nawet mu coś z tego wyszło, a kto, oczywiście z podobnymi intencjami, psuł, torpedował, generował wielomilionowe straty.

Jeszcze chwila refleksji. Może odpuścić? Czy mój głos coś zmieni?
No zaraz. Jeżeli głosuję w wyborach, bo widzę sens w tym moim, pojedynczym ziarenku, to już nawet jedno, kolejne niezmarnowane (w konsekwencji mojej pisaniny) będzie sukcesem. A przecież to co wiem, dotyczy nie tylko spraw lokalnych. Mogę, przy tej okazji, napisać także coś o mechanizmach lokalnego funkcjonowania większych organizacji. Na sytuację w moim małym dzielnicowym samorządzie można przecież spojrzeć jako na część całości, chyba nawet najwyraźniejszą ilustrację problemów, o których pisałem wcześniej w kontekście dużej polityki. Może czytelnicy z innych rejonów kraju, do których dotrze ten tekst, znajdą coś także dla siebie, coś co pomoże im dokonać lepszej decyzji w swoim „tu i teraz”, może także na przyszłość? Może ktoś, kto ma odpowiednie talenty i kompetencje, a od zawsze tylko się przygląda, postanowi zacząć działać? Czemu nie spróbować?
Dlatego też zdecydowałem pisać bez nazw miejsc i nazwisk. Może dzięki temu ktoś łatwiej dostrzeże analogie? Konkretów będzie i tak wystarczająco dużo, by moi sąsiedzi z łatwością domyślili się czyje działania zaraz opiszę.

Cztery lata temu Platforma Obywatelska utrzymała władzę w moim mieście i dzielnicy. W poprzedniej kadencji niewiele się działo, więc mogłem spodziewać się utrwalenia status quo. Władze niezbyt nadążały za potrzebami najszybciej rozwijającej się części miasta. Rosły opóźnienia w budowie infrastruktury, szkoły i przychodnie pękały w szwach. Wszystko wskazywało, że kryzys się tylko pogłębi…
Ale nie, tym razem, zamiast jak zwykle wskazanego z góry „spadochroniarza” (jak wiele ta reguła mówi o tym, czym, wbrew głoszonym ideom jest dla PO samorząd), burmistrzem został lokalny działacz Platformy. W dodatku ktoś, komu najwyraźniej zależało, ktoś, kto potrafił skorzystać z tego, że kasą w mieście rządzi jego własne ugrupowanie. No, po prostu, cud nad Wisłą.

Nowy burmistrz uzyskał środki na inwestycje nie tylko największe w historii dzielnicy, ale także miasta, a być może nawet kraju. Wydębił setki milionów złotych! Z początkiem kadencji przystąpiono w urzędzie do planowania i realizacji (ponad) dziesięciu szkół i przedszkoli! Wiceburmistrz rozwijał swój autorski program współpracy z deweloperami. Skłaniał ich do tego, by wreszcie, zamiast stawiać bloki w szczerym polu, partycypowali lub wprost, w pełni finansowali także budowę ulic, doprowadzali na własny koszt media itp. Bajka!

Niestety sielanka trwała niezbyt długo. Najpierw, okazało się, że inwestycje przygotowano niechlujnie. Następnie, że zostały mocno niedoszacowane. Kiedy na wykonawców, którzy wygrali przetargi (jak to zwykle, najniższą ceną), spadł (prześladujący całą branżę) brak rąk do pracy i szybki wzrost jej kosztów, firmy zaczęły się chwiać. Pojawiło się ryzyko bankructw, utopionych pieniędzy i latami niekończonych inwestycji...

Teraz można tylko zgadywać. Czy, gdyby, do końca kadencji, prowadził inwestycje ten sam zarząd dzielnicy, który, choć na porządku popełnił błędy, dosyć szybko się na nich uczył, zdążył podjąć działania ratunkowe, miał odwagę, inicjatywę i determinację, by szukać rozwiązań nieszablonowych, byle tylko szkoły wybudować, udałoby mu się to? Wydaje mi się, że była na to szansa... ale wkroczyła jednak historia. W międzyczasie wybory parlamentarne wygrał PIS i tak jak w skali makro, tak i lokalnie zaczął rozgrywać wewnątrzplatformiane spory oraz przeciągając najbardziej chwiejnych na swoją stronę. PO straciło większość w radzie dzielnicy i... zamiast, zgodnie z głoszonym wszem i wobec przywiązaniem do demokracji, natychmiast oddać władzę nowej większości, zaczęło łapać się wszelkich możliwych sposobów, byleby tylko tego nie uczynić. Przepychanki trwały chyba ponad rok i ciągnęłyby się pewnie aż do kolejnych wyborów albo siłowego przejęcia władzy przez PIS, ale, po wielu staraniach, tym razem Platformie udało się znaleźć „zdrajcę” w obozie wroga i odzyskać większość.

Czas pokazał, że było to jednak pyrrusowe zwycięstwo. Dotychczasowy burmistrz (ten który pozyskał pieniądze, ten, któremu tak wcześniej zależało), zmęczony wielomiesięczną jatką, choć formalnie już nie musiał tego robić, postanowił ustąpić. Z jednej strony, można próbować zrozumieć dramat człowieka, którego do trwania na stanowisku wbrew prawu zmuszała „racja stanu”, przeciwko któremu wytoczono najcięższe działa, podobno włącznie z grożeniem rodzinie… Z drugiej strony, praca każdego z nas jest zawsze oceniana nie po intencjach, ale po efektach podjętych działań. Porzucił w końcu coś, co, gdyby udało mu się doprowadzić do szczęśliwego końca, mogło stać się dziełem jego życia lub trampoliną do robienia rzeczy jeszcze większych. Nie został odsunięty. Na własne życzenie nie dokończył dzieła, przez co, nie odkupił początkowych błędów i, jak się później okazało, swoją decyzją przyczynił się do spektakularnej porażki.
Nie było mu chyba aż tak źle, nie przestraszył aż tak bardzo, skoro dziś, po dwóch latach na partyjnej synekurze, znowu kandyduje z jedynki?

Zaskoczone władze Platformy, widać obraziły się na lokalnych działaczy, bo, mimo ustaleń z lokalnymi działaczami, że dzieło ustępującego burmistrza kontynuować będzie jego dotychczasowy zastępca, zdecydowały się wrócić do starych, sprawdzonych rozwiązań i narzuciły dzielnicy człowieka zupełnie z nią niezwiązanego. Za to w pełni lojalnego i dyspozycyjnego względem centrali. Niestety, jak to z wrzutkami bywa, nowa Pani Burmistrz, przez cały okres swojego urzędowania nawet nie udawała zaangażowania w sprawy dzielnicy. Wyglądało to tak, jakby wszystko jej wisiało. Nie podjęła żadnych trudnych decyzji, uciekała od odpowiedzialności i ściśle trzymała się swojego, wielokrotnie powtarzanego przy współpracownikach, motto dobrego urzędnika „przede wszystkim chroń własną dupę”. Z własnej woli czy nie, oddała kluczowe dla rozwoju dzielnicy wydziały nowemu koalicjantowi, w żaden sposób, mimo ostrzeżeń, że, jak nie zacznie działać, zaraz wszystko się zawali, nie interweniowała i do końca kadencji biernie przygląda(ła) się jak ten torpeduje wszystko, co zdziałali jej poprzednicy. Byle nie zdenerwować koalicjanta. Byle utrzymać się na stanowisku, a Platformę u władzy. Jak? Byle.
Nieustająco pozują na obrońców demokracji i... stale skracają listę działań niegodnych tego, by użyć ich w obronie ostatnich skrawków swojej władzy.
Czy wciąż jeszcze można traktować ich jako mniejsze zło?

Nowym koalicjantem zostało posiadające jednego radnego stowarzyszenie. Jako że, jego, jeden jedyny, głos pozwolił PO odzyskać większość, stowarzyszenie mogło rozdawać karty. Radny nie chciał czy nie mógł wejść do zarządu dzielnicy, więc wskazano człowieka spoza rady. I tu zaczyna się prawdziwa tragikomedia. Pojawia się na scenie człowiek, którego kuriozalnej karierze poświęcę najwięcej miejsca. Koronny przykład tego, co się dzieje gdy wartościowi ludzie odpuszczają politykę.
Do rządzenia kluczowymi obszarami działalności dzielnicowego samorządu został powołany człowiek bez żadnego doświadczenia, który nigdzie wcześniej samodzielnie nigdzie się nie dostał i nic, bez wsparcia kolegów, w życiu nie osiągnął. Przez ostatnią dekadę startował we wszystkich możliwych wyborach, a udało mu się jedynie zostać członkiem rady rodziców w podstawówce swego syna. Choć tam zasłynął głównie z permanentnego przypisywania sobie cudzych zasług, otworzyło mu to drogę do udawania społecznika. Niezrażony, tym że nigdy nie uzyskał poparcia większego niż kilkadziesiąt głosów, parł w politykę dalej. Jak wielu przed nim i po nim, nie potrafiąc zrobić kariery samodzielnie, liczył, że pomoże mu w tym aktywność polityczna. Nie wiem, jak to się dzieje, że tacy ludzie, nawet w małych organizacjach, się otrzymują, a nawet pną do góry. W końcu, zanim został burmistrzem, kolega ze stowarzyszenia, który dostał się do rady dzielnicy, wyprosił dla niego u burmistrza z PO stanowisko wicedyrektora w jednostce zależnej od urzędu (kolejny przykład różnic między teorią, a praktyką w działalności PO).
Tam pokazał dwie twarze. Podwładni zobaczyli tą gorszą, wreszcie został szefem, wreszcie mógł kimś rządzić. Stojący wyżej w hierarchii pracownicy urzędu dzielnicy poznali go jako usłużnego „brata łatę”. Jakże byli zaskoczeni, gdy ich dotychczasowy „kumpel” przyszedł pewnego dnia do urzędu, jako ich nowy szef. Teraz już dla wszystkich, zawsze i w każdej rozmowie traktujących wszystkich z góry „Pan Burmistrz”. Jak się zdziwili, gdy na pierwszym spotkaniu z kadrą urzędu w nowej roli, zamiast zwyczajnie się przywitać i wskazać swoje cele, plany itp., postawił wszystkich na baczność i zapowiedział, że teraz to zaprowadzi ład i porządek, że skończą się wszelkie machloje, przekręty i korupcja… Zabrakło tylko Konnonowiczowego, że „nie będzie już niczego”
Potem okazało się, że rzeczywiście nie było: rozmów z pracownikami,  planowania, rzeczywistego zarządzania, podpisów, niczego. Co więcej, ludzi, którzy zgłaszali nieprawidłowości uciszano, tych, wobec których pojawiały się podejrzenia – nikt nie ruszył. Pan Burmistrz przywrócił nawet na stanowisko człowieka, którego jego poprzednik usunął z racji błędów przy przygotowaniu aktualnie realizowanych inwestycji i ogólnych wątpliwości, czy na pewno swoimi działaniami interesy urzędu reprezentował… Pan Burmistrz, najprawdopodobniej zwyczajnie nie ogarniając powierzonych mu zadań, z lęku, że podpisze coś, za co ktoś go pociągnie do odpowiedzialności, zwlekał z każdą decyzją, siedział w swoim gabinecie, dla nikogo nie miał czasu. No, prawie dla nikogo. W mediach zawsze był pierwszy na froncie walki o lepsze jutro mieszkańców.

Inwestycje, które miały się już ku końcowi, jakoś się doturlały. Reszta stanęła, wykonawca kilku inwestycji zbankrutował. Niedokończone szkoły rozkradane niszczeją. Dopiero rok po opuszczenia stanowiska przez naszego bohatera, tu i ówdzie coś się wreszcie ruszyło.

Pan Burmistrz zasłynął też swoją wojną z deweloperami. Zamiast, jak poprzednik, optymalizować współpracę, wyciągać maksymalnie dużo z ich inwestycji dla dobra ogółu, postanowił, wszelkimi sposobami utrudnić, a najlepiej zablokować ich działalność. Gdyby w końcu nie odwołano go ze stanowiska (rzadki przypadek, gdy ktoś ustępuje ze świecznika nie wyniku zmian w koalicji lub awansu…) dzielnica musiałaby zapłacić milionowe odszkodowania. Ale i tak przez, ponad roczne, tolerowanie go przez PO na stanowisku straciliśmy olbrzymie kwoty z naszych podatków. Część pośrednio, bo dziesiątki milionów niewykorzystanych i cofniętych środków zaplanowanych na inwestycje wróciły do budżetu miasta i poszły na inne cele, ale także bezpośrednio, bo zaniechane, niedokończone, rozkradzione inwestycje i tak trzeba będzie wybudować, ale teraz już za zdecydowanie większe pieniądze.

Nie dziwię się, że człowiek, który najwięcej napsuł, zamiast odpuścić sobie politykę, zapaść się pod ziemię, otworzyć jakiś warzywniak, kandyduje w kolejnych wyborach. W końcu nie po to się przez ostatnie lata tak mocno promował, by zebrany kapitał roztrwonić.
Przypomniała mi się anegdota o jego wyprawie (zaraz po objęciu stanowiska!) na najbardziej zaawansowaną budowę. Wychodzi mu naprzeciw kierownik, by porozmawiać o narastających problemach. Burmistrz powstrzymuje go ruchem ręki:
- Nie po to tu przyjechałem.
I woła pracownika, który go przywiózł, by zrobił mu już te zdjęcia na tle budowy i zabrał z powrotem do urzędu...
Nie po to lansował się na festynach. Nie po to jeździł przecinać wstęgi. Nie po to wpychał się na zdjęciach przed swoją przełożoną. Nie po to rozpętywał w mediach, wymierzone w mniej lub bardziej wyimaginowanych wrogów, demagogiczne burze. Nie po to, starym zwyczajem, promował się na cudzych osiągnięciach…, by, na tak wspaniale zbudowanym kapitale wyborczym, wreszcie gdzieś się nie dostać.

Dlaczego, nie funkcjonują w naszym społeczeństwie żadne mechanizmy wypychające takich Dyzmów poza, albo choćby na skraj polityki? Dlaczego ludzie z jego stowarzyszenia zamiast wstydzić się, że wrzucili sąsiadów na taką minę, dają mu miejsce na liście? I to pierwsze miejsce!!Widać są mu podobni, on też hołdują zasadzie, że lepiej gdy mówią źle niż, jak wcześniej, wcale. Liczą, że znajdą się wreszcie ludzie, którzy postawią znaczek przy znanym skądś nazwisku, nie pamiętając czym człowiek zasłynął…

Ilu w kraju, każdym mieście, gminie jest ludzi uczciwszych, bardziej utalentowanych i zdecydowanie lepiej przygotowanych do rządzenia od tych, którym powierzamy władzę nad nami? W skrajnych przypadkach (jak wyżej) blisko 38 milionów. Rozumiem wszystkich, którzy od polityki stronią, bo, umożliwiając chodzenie na skróty, przyciąga wszelkie męty i każdy w miarę normalny człowiek przez to nie chce się w niej zanurzać, ale przecież to nie jest jakieś hobby, które z wyboru można sobie darować. Za dobrze nam się żyje? Muszą znowu ściągnąć nas nad przepaść, by ludzie wartościowi przełamali obrzydzenie?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz