wtorek, 30 października 2018

ładniej, więcej, szybciej

Znam ludzi, którzy niemal do perfekcji opanowali święto zmarłych. Piszę niemal, bo za każdym razem okazuje się, że udaje im się jeszcze coś poprawić. A to znicze kupią większe i ładniejsze, a to jeszcze wcześniej wyjdą z domu, by wyprzedzić innych (bywa, że o tydzień), a to lepiej zaplanują trasę. Choć z roku na rok lista grobów do odwiedzenia rośnie, mam wrażenie, że im to coraz mniej zajmuje. Znicze odpalają chyba jeszcze zanim dojdą do grobu, szybko stawiają, odklepują co trzeba i dalej, jazda w knieję rozświetlonych krzyży. Jakieś wspomnienia, refleksje, chwila zadumy? No gdzież tam. Tylko pośpiech i wzrastająca irytacja na tłok, błoto i wiatr, który gasząc znicze psuje statystyki. A jeszcze tyle grobów trzeba zaliczyć…

Pięć cmentarzy, kilkadziesiąt grobów, a przed listopadowym zmrokiem są już w domu i przed telewizorem, przy herbacie się grzeją.

Ale czy ktoś mógłby im cokolwiek zarzucić? Wszyscy powinni podziwiać i brać przykład. „Uczcili” przecież pamięć WSZYSTKICH zmarłych przyjaciół, znajomych i CAŁEJ, do 5 pokolenia wstecz liczonej, rodziny. Ba, „pamiętają” przecież też o poległych, zasłużonych, nawet o biednym alkoholiku z podwórka. Leży niedaleko od teściowej kuzyna, więc jak tu pominąć? Gdy się zapijał, z dobroci dokładali mu się czasem do flaszki. Teraz polewają go steryną. Może znowu się rozgrzeje. Jak za dużo lampek kupią lub gdzieś, do kogoś, i po śmierci popularnego, za późno dotrą i na nie uda się już nic na grób wcisnąć, to i na jakiejś zapomnianej mogile postawią światełko. Tacy są! Szacun.

Może i mogliby tę swoją trasę na kilka dni rozłożyć. Wszak i tak wszyscy wokół bardzo umownie do dat podchodzą. Już nie tylko Święto Zmarłych i Zaduszki, a przecież cały długi, dziewięciodniowy weekend listopadowych cmentarnych wojaży się przecież teraz obchodzi. Mogliby też, zamiast do wyścigu o świcie się zrywać, spokojnie, wieczorem, w mrugającym blasku zniczy, po przewaleniu się największej fali „pamiętających”, tylko najbliższych odwiedzić. Mogliby każdemu zmarłemu więcej czasu poświecić, w spokoju i ciszy we wspomnieniach zatopić. Mogliby nawet z tym wszystkim z domu nie wychodzić...
Ale kto im po grobach biegać zabroni, jeśli lubią? Lubią? Na pewno? Czy tylko imperatyw pcha?

Ilu ludzi, przez ten dziwny zwyczaj, tę masówkę, te szaleństwo, te gonitwy, co roku zmienia status z odwiedzających w odwiedzanych? Ilu ginie na drogach? To akurat wiemy, czasem nawet ponad 50 osób. Ile babć na cmentarzach nogi łamie, głowy rozbija, przeziębienia łapie i po szpitalach dogorywa? Mierzą to jakieś statystyki?

A gdyby raz nie poszli wcale?
- Co by rodzina powiedziała, gdyby się naszych zniczy i kwiatów na grobach nie doliczyła?
- Co by o nas zmarli pomyśleli, gdyby choć raz w roku nas nie zobaczyli?
No właśnie. Rodzina i zmarli. Ta wszechogarniająca konieczność. Zwyczaj. Tradycja. Od pokoleń. Trochę jak fala w wojsku. Ci, których od małego szkolą, że tak trzeba, gdy dorosną, ciągle pilnowani czujnym okiem starszych, nawet gdy naprawdę się nie chce, i tak chodzą. Potem, gdy pilnujących zabraknie, sami już starzy i myślami wokół grobów krążący, przejmują pałeczkę strażników i nadzorców. I tak krąży ta sztafeta. Tak się utrzymuje w narodzie oderwana od życia religia. Tak trwają najdziwniejsze zwyczaje.

Nie, nie zachęcam do rezygnacji ze święta zmarłych. Jak ktoś sam z siebie nie myśli zbyt często o tych, których już nie ma, to istnienie jednego dnia, który o nich przypomina, nie jest czymś złym.

Tylko, czy ta forma czczenia pamięci zmarłych, która od lat (wieków?) dominuje, jest na pewno tą najlepszą? Choćby dobrą? W dodatku, czy z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej nie przypomina własnej karykatury?

A gdyby tak raz, na próbę, tę gonitwę po cmentarzach sobie darować i odwiedzić nie zmarłych, a żywych? Szczególnie tych jeszcze żywych? Albo do własnego domu zaprosić rodzinę na uczczenie zmarłych, a wspólne oglądanie starych zdjęć i rozmowy przy herbacie i ciastkach (i - niech będzie – świecach) o tych, którzy odeszli? Ile w ten sposób moglibyśmy poznać ciekawych, ważnych historii, które nie powinny nam umykać, a co roku wraz z kolejnymi dziadkami, babciami, wujkami, tracimy? Nie, w tym roku znowu wszyscy pójdziemy grobbing. Bo tak właśnie każe tradycja. Staruszków odwiedzi się dopiero na pogrzebie, a potem co roku, w listopadzie...

Dlaczego właśnie tak? Dlaczego właśnie w ten sposób mamy wspominać zmarłych? Obrażą się, że ich nie odwiedziliśmy? Naprawdę? Czy w tych wspaniałych, pięknie zdobionych, granitowych grobowcach, naprawdę ktoś na nasze odwiedziny czeka? Która znana religia, jakikolwiek, zakładający istnienie duszy, światopogląd, duszom zmarłych wokół grobów krążyć „każe”? Gdzie my tych duchów nie wysyłamy! Piekło, niebo, kolejne wcielania, nicość... ale nigdy przecież do grobu. Czy ktoś jeszcze, będąc przy zdrowych zmysłach, spodziewa się, że stawiając zmarłemu grobowiec, nowy dom dla jego duszy zbudował?

W ogóle, czemu stawiamy te groby, grobowce, skoro i tak wiemy, że z chwilą śmierci, definitywnie i bezpowrotnie, tracimy kontakt z bliskim nam człowiekiem? Jeżeli wiemy, że, to co po nim pozostało, nigdy już nie wstanie i nigdy już nas nie przytuli (...oby), to po co to udawanie, że to „coś” nadal jest bliską nam osobą, tylko jakby śpiącą, i trzeba dla niej jakieś miejsce do spania zorganizować, odwiedzać i niby jak do dzieci w klinice „Budzik” mówić? Przecież to są rytuały sięgające czasów zanim sprytni ludzie wymyślili piekło, niebo, hades czy jakiekolwiek inne zaświaty. Czasów, kiedy zmarłego trzeba było chować ze sprzętami, strawą i często odwiedzając hołubić, by nie zechciał do nas wrócić w nocy...

Mam swoich zmarłych w głowie, we wspomnieniach, sprzętach, które po nich zostały (i ciągle mi ich przypominają), mam na zdjęciach. Choć zdarzył się już niejeden pogrzeb, choć na kamieniach wyryto bliskie mi inicjały, na tych dziwnych składowiskach gnijących szczątków organicznych żadna bliska mi osoba nie „leży”. Nie widzę najmniejszego powodu żeby tam kiedykolwiek chodzić, tym bardziej w czasie gdy trudno się dopchać.

Patrząc z wyższością, ale i licząc na opamiętanie, pytają, w ich mniemaniu retorycznie, cmentarni maratończycy:
- Do nikogo nie chodzisz, czy możesz spodziewać się, że inni odwiedzą Ciebie?
- Tak właśnie. Nie spodziewam się. Mam wręcz nadzieję, że nikt nigdy nie odwiedzi mego grobu, bo go zwyczajnie nie będzie.
Noszę przy sobie deklarację o gotowości pójścia na części zamienne. Kiedyś myślałem o kremacji i łamaniu prawa (kiedy wreszcie ktoś je zmieni?) poprzez wysypanie popiołów „w miejscu do tego nieprzeznaczonym”. Dziś już i tego romantyzmu mi brakuje. Mocno wspierałbym firmę, która wymyśliłaby jakieś pożyteczne zastosowanie dla zwłok. Coś nawet jak to legendarne mydło.
Byleby tylko nie wzięli się samodzielnie za pozyskiwanie surowca...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz