Śpiewał kiedyś Kaliber 44 - „bądź a klęknę”.
Widzę to inaczej - choćbyś nawet był, nie kleknę.
To, czy bóg istnieje, czy jesteśmy jedynie dziećmi okrutnej matki natury, czy także jakiegoś ojca niebieskiego, jest dla mnie sprawą otwartą, ale też nie najistotniejszą. W nieskończonym czasie i przestrzeni mógł wystąpić taki przypadek, że jedna reakcja chemiczna zapoczątkowała proces, którego jestem jedną z konsekwencji, jak i taki, że ktoś życie tutaj zasiał, a także taki, że ktoś stworzył od podstaw świat którego doświadczam. Żaden z tych wariantów nie wydaje mi się bardziej prawdopodobny, atrakcyjny, ani wart kładzenia wielkiego wysiłku celem jego potwierdzenia. Jak czyni większość (nie)wierzących.
Jakkolwiek było, nic nie wskazuje na to by stworzyła nas:
istota doskonała, bo takie zapewne byłoby i jej dzieło;
istota wszechmogąca, bo każda władza ma swoje granice, a nic nie wskazuje na to by miały ją czas i przestrzeń;
istota będąca początkiem wszechrzeczy, wszechwieczna, starsza niż świat, bo jednym z najsłabszych punktów wszelkich kultów są próby wyjaśnienia (a także milczenie w tym temacie lub informowanie nas, że to jest mistyczna tajemnica wiary i nie ma sensu o tym mówić, bo i tak nie jesteśmy w stanie pojąć) tego co robił, czym się zajmował bóg, kiedy istniał „odwiecznie”, zanim te kilkanaście miliardów, czy kilka tysięcy lat temu wpadł na pomysł stworzenia świata;
istota nieskończenie dobra, bo czy ktoś taki mógłby stworzyć świat, w którym nie sposób istnieć nie zabijając?
Jeżeli nie powstaliśmy przez przypadek i ktoś nas stworzył, w świetle tego jaki jest nasz świat i jacy jesteśmy my sami, nie widzę powodu by naszego stwórcę wielbić, podziwiać, by za cokolwiek być mu wdzięcznym, by o cokolwiek go jeszcze prosić.
Czy czas mógł się kiedykolwiek zacząć? Jaki ma sens twierdzenie o bogu jako pierwszej przyczynie, która pojawiła się znikąd, i od razu była najdoskonalszym i najwspanialszym tworem jaki kiedykolwiek świat widział?
Czy przestrzeń może się gdziekolwiek kończyć? Docieramy tam, stajemy bokiem i z lewej mamy cały świat, a z prawej nic? Jeżeli świat nie ma krańców, jeżeli w każdym dowolnym kierunku mógłbyś poruszać się w nieskończoność, to jak czymś do czego nie pasuje słowo obszar mógłby ktokolwiek, nawet bóg, władać?
W nieskończonym morzu czasu i przestrzeni życie mogło powstać (nieskończenie?) wiele razy, znacznie wcześniej niż na Ziemi. Zarówno samoistnie, jak również jako konsekwencja innych, wcześniejszych procesów ewolucyjnych.
Moment, w którym żyjemy, z naszego punktu widzenia jest jakby końcem historii. Możemy mniej, czy bardziej dokładnie przewidywać kim będziemy i co będziemy robili za kilka, kilkanaście lat, ale nie jesteśmy w stanie przewidzieć, ba wyobrazić sobie, przyszłości odległej o setki, tysiąclecia, ba miliony lat. O ile sami świata nie zniszczymy, nic nie wskazuje na to by ewolucja, która trwa na ziemi od kilku miliardów lat, nie miała trwać kolejnych.
Tymczasem jesteśmy tu i teraz i już dziś stoimy na progu tworzenia nowych światów, dla nas (na razie, dziś) jedynie wirtualnych, ale jeżeli uda nam się stworzyć programy tak skomplikowane, że staną się siebie świadome, i zasiedlimy nimi te światy, to kim się dla nich staniemy? Czy nie będą sobie czasem wyobrażać, że są dziećmi jedynego wszechmogącego dobrego boga? No właśnie, a my? Czy jesteśmy jedynie programami w grze jakiegoś pryszczatego... „bożka”?
W obliczu takiej ewentualności zbawienna okazuje się refleksja, która wielu przecież doprowadza do szaleństwa: nic nie wskazuje na to, że, jeżeli nawet ktoś nas stworzył, nadal się nami interesuje lub uważa za stosowne w jakikolwiek sposób ingerować w nasz los. Chyba, że ingeruje, tyle, że nie w sposób, którego moglibyśmy się spodziewać od boga, którego od dawna widzimy jako istotę nieskończenie dobrą, która powinna ratować niewinne ofiary kataklizmów o ziemskim, czy ludzkim pochodzeniu, leczyć cierpiących od urodzenia do śmierci, udaremniać działania wszelkich zwyrodnialców, a w sposób, w który my sami gramy w przeróżne strategie i strzelanki…
Nic też nie wskazuje na to, o czym w nadziei zaczarowania świata swoim słowem piszą od tysięcy lat przeróżni prorocy, że ich wymarzony bóg, poza powołaniem na świat, obdarzył nas także nieśmiertelną duszą, ustawił mechanizm reinkarnacji, czy postawił i wyposażył jakieś piekła i nieba.
Jednak czy to, że nikt o nas nie dba, musi oznaczać, że powinniśmy zapaść się w rozpaczy, czy zwyczajnie godzić się na to co zastaliśmy? Gdybyśmy zawsze tak robili, nie zeszlibyśmy przecież z drzew.
Może jednak jesteśmy w stanie zadbać o siebie sami i to nie tylko w kwestiach, które, z lepszym lub gorszym skutkiem, próbujemy ogarnąć od momentu powołania pierwszych cywilizacji - bezpieczeństwa, sprawiedliwości, opieki, leczenia - ale także w kwestiach, które do tej pory, rozsądnie myślących sceptykom, wydawały się niemożliwe, a dla pozostałych należały jedynie do wyłącznych prerogatyw boga.
Dziś już nie tylko fantaści mówią o możliwości osiągnięcia nieśmiertelności. Nad metodami „wyłączenia” procesu starzenia i/lub kopiowania ludzkiej świadomości pracują naukowcy na całym świecie. W świetle stale rosnącego tempa z jakim rozwija się nauka oraz wagi jej kolejnych odkryć przestajemy sobie zadawać pytanie, czy uda się te cele osiągnąć, coraz częściej pytamy - kiedy. Być może dla nas, współczesnych, w najczarniejszym scenariuszu - nigdy - bo po naszej śmierci, ale być może wtedy stanie się możliwe także to, co nadal wydaje się pozostawać domeną fantastów. Jeżeli kiedyś uda się człowiekowi podróżować nie tylko w przestrzeni, ale i czasie, to być może, wyposażony w, wydające się już w zasięgu wzroku, umiejętność kopiowania świadomości, postanowi dokonać wielkiego dzieła przewrócenia światu wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek chodzili po ziemi. Może niekoniecznie wszystkich...
Nie zachęcam nikogo do tego żeby uwierzył, że tak się stanie, uważam jedynie, że, w świetle naszej dzisiejszej wiedzy, bardziej prawdopodobny jest taki scenariusz, niż to, czym do tej pory karmiły nas wszystkie religie świata.
drugie spojrzenie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz