niedziela, 21 stycznia 2024

na myśliwych


Widzę zło, czyste, oczywiste zło w ludziach, którzy najlepsza zabawę, przyjemność i satysfakcję czerpią ze strzelania do zwierząt oraz sycenia oczu widokiem ich krwi i konania. Zło, którego nie tłumaczą żadne wymówki. To, że wytrzebiliśmy większość drapieżników, a przez to roślinożercy mnożą się ponad liczbę arbitralnie przez nas uznaną jako optymalną, nie oznacza, że jedynym rozwiązaniem są cykliczne rzezie. Zamiast zabijać możemy kontrolować liczbę urodzin. Czy ci spośród nas, którzy nie wyobrażają sobie życia bez polowania i strzelania, nie mogliby, w ramach leczenia się z krwiożerczych instynktów, zamiast śrutu używać naboi ze środkami nasennymi, a uśpione zwierzęta zawozić do sterylizacji? Mieliby i adrenalinę i polowanie i celny strzał i selfie z jeleniem, tyle że ze śpiącym, nie martwym. Nie? Trzeba zabijać? Inaczej dopadłby ich głód? 

Chcąc maksymalnie zminimalizować cierpienia zwierząt domowych i hodowlanych, dążymy do uchwalania kolejnych ustaw, co raz to bardziej, ograniczających okrutne praktyki chowu i uboju. Przyklaskuje im nawet największy w kraju znawca i miłośnik kotów. Jednak, dokładnie w tym samym czasie, wprowadzane są dodatkowe ułatwienia dla gości szczujących dzikie zwierzęta psami i fundujących im pełną paletę kaźni: od śmierci mniej lub bardziej szybkiej, przy trafieniu w mózg lub serce, przez rozszarpanie, po długie męki, aż do wykrwawienia, przy odrobinę mniej celnym strzale.
Ktoś powie: co to za różnica, czy myśliwy zabije dzika, czy rzeźnik świnie, efekt ten sam – mięso. Tak, tylko na rzeźników nakłada się kolejne obostrzenia. Śmierć którą zadają, ma być możliwie najmniej bolesna i (jakkolwiek absurdalne to brzmi) stresująca. Myśliwy ponoć też ma strzelać tak, by od razu zabić, ale jako że Pan Bóg kule nosi…
Poza tym, myśliwy strzela także do lisów, kun, jenotów... Czasem trafi się pies, czasem grzybiarz, na szczęście częściej naganiacz lub inny myśliwy. Słowem, strzela do wszystkiego, co się w okolicy rusza, co jednak niekoniecznie potem wypada lub ma się ochotę zjeść. Jak się znudzą rodzime ofiary, a ma się trochę więcej na koncie, można wybrać się na zagraniczne wilki, niedźwiedzie czy nawet lwy, a najlepiej rzadkie i zagrożone gatunki (jakie wyjątkowe trofeum!)
Zabijanie tylko i wyłącznie dla rozrywki. Zło.

Istnieje jednak także starannie ukryte, a może nawet nieuświadomione, zło w postawie tych, którzy mając się za lepszych do myśliwych, którzy nie chcąc lub nie potrafiąc samodzielnie zabić, jednak kupują żywego karpia i cierpliwie czekają, aż reklamówka wreszcie przestanie się ruszać… A jeszcze głębiej ukryte, ale chyba nawet większe zło tkwi w tych, którzy, odpuszczając karpiom, potrafią mocno krytykować „oprawców żywych rybek”, a już na „morderców tych wspaniałych dzików i pięknych sarenek” dostają prawdziwej piany, jednak szyneczkę potrafią zjeść tylko świeżutką, prosto ze sklepu. Jak coś zostanie, poleży kilka dni, to już niestety do niczego się nie nadaje. Wczorajszy kotlet też już w zęby kole. Nie potrafią kupować tylko tyle, ile są w stanie zjeść. Muszą kupować więcej, bo nie daj Boże raz zabraknie, bo mięso jest przecież tanie, bo nas stać, a co! „Ile to się zmarnuje, przecież nie dużo, jakieś pięć deko wędliny na pół kilo? Co dziesiąty kotlet?” Z reguły jednak więcej, a i taka średnia oznacza, że co dziesiąte zwierze ginie, tylko po to, by w całości trafić na śmietnik…

To może jednak ci myśliwi, szczególnie ci, którzy niegdy nie marnują dziczyzny, nie są tacy źli?
Tylko ilu z nich rzeczywiście nie marnuje? Ilu zabija tylko tyle i tylko to co jest w stanie zjeść? Ilu z nich traktuje własnoręczne zabijanie zwierząt jako pokutę, przykrą konsekwencję swoich wyborów kulinarnych, przez to etycznych? Ilu? Ilu wie, że nie jesteśmy drapieżnikami, tylko wszystkożercami, którzy mogą, ale nie muszą „urozmaicać” diety mięsem? Ilu świadomie wybiera rolę drapieżcy i, nie bez satysfakcji, własnoręcznie odbiera życie? Ilu ma się za miłośników przyrody, którzy zabijają tylko po to, by dbać o jej równowagę? Do ilu dociera, że kontrolować pogłowie pozbawionej naturalnych wrogów (nie lubimy konkurencji) „dziczyzny” mogliby, nie za pomocą odstrzałów, a wybiórczej sterylizacji; że mogliby przy tym, z prawie całym sztafażem łowów: kamuflaży, czapek z piórkiem i… pełnym arsenałem broni myśliwskiej - równie świetnie się bawić? Różnica polegałaby tylko na rodzaju amunicji, braku możliwości taplania się w „farbie” ofiary i leśnych trofeach jedynie w formie zdjęć, filmów, słoika jagód i/lub koszyka grzybów… Wiem, to nie to samo. Gdzie gonitwy za postrzelonym zwierzem, gdzie dobijanie, gdzie parujące flaki? Gdzie prawdziwa pierwotna więź i postępowanie zgodne z naturą? Bez sensu.

Tylko że w naturze drapieżniki polując bardzo często mocno ryzykują własnym życiem i zdrowiem. Narażają się, że sami zostaną upolowani, że zbyt mocno trafi ich róg czy kopyto niedoszłej ofiary. Ci spośród myśliwych, którzy mówią, że pociąga ich bliskość natury, stosowanie się do jej praw, ryzyko związane z polowaniem, adrenalina i wcielanie się w rolę „prawdziwego drapieżnika”, nie powinni chyba udawać przed sobą i innymi:
że siadając wysoko na ambonie i mierząc z odległości, jaką umożliwia dzisiejsza technologia, rzeczywiście wtapiają się w rytm życia i śmierci puszczy, że czymkolwiek, poza upadkiem z wysokości, ryzykują, że grają fair, że druga strona ma jakąkolwiek szansę obronić się lub tylko uciec...

Fair byłoby dopiero wtedy, gdyby myśliwi chodzili do lasu, tak jak ich wyposażyła natura, z gołymi rękoma. Jak szybko okazałoby się jakimi jesteśmy „prawdziwymi drapieżnikami”? Dopiero broń biała daje nam szansę upolowania czegokolwiek, ale już łuk przewagę tak wyraźną, że uczciwy myśliwy nie powinien chyba po niego sięgać. Broń palna i lunety to już po prostu kpina…



Czy kiedyś dojdzie do tego, że łowiectwo nie będzie hołubione przez państwo, a facet ze strzelbą nie będzie posiadał większych uprawnień do wejścia na cudzy teren niż policja? Może kiedyś wspólnym wysiłkiem, głosem większości, zabronimy im tej zabawy?
Może potem pójdziemy dalej i zdecydujemy, że nikt już nie będzie mógł nie tylko polować, ale także hodować i zabijać zwierząt „w celach konsumpcyjnych”?
Wiem, wiem, ponosi mnie.

Zanim i jeżeli w ogóle dojdzie do zakazu polowań, wiele jeszcze musi się zmienić w naszej mentalności i to nie tylko u tych, którzy są dziś obojętni, ale być może najpierw tych, którzy już teraz walczą z myśliwymi.
Właśnie, „walczą”, czyli stawiają bierny opór, przykuwają się, spacerują przed lufami, organizują protesty, publikują manifesty. I czasem osiągają w ten sposób jakiś mały, doraźny sukces – np. jedno polowanie się nie odbędzie. Tyle, że lobby myśliwskie odpowiada na to uchwaleniem ustawy zakazującej takich protestów i…
Nie chodzi mi o to, by dać sobie spokój z pokojowymi protestami. Niech każdy działa jak potrafi, daje z siebie tyle, ile może. Dziwi mnie jedynie to, że nikt się nie bierze za czynny opór, że nikt nie próbuje walczyć z myśliwymi ich metodami, że nikt w obronie zwierząt nie zasadza się i nie poluje na ich prześladowców.
Może, gdyby polowanie wiązało się z innym ryzykiem niż tylko upadek z ambony, a nawet samopostrzelenie, mniej ludzi by się na nie decydowało? Czy aktywny, zbrojny opór nie byłby bardziej zauważany przez ogół i atrakcyjniejszy dla młodzieży, której dzisiejszy obrońcy przyrody nie są w stanie za sobą pociągnąć? Czy, oczywiście najpierw doprowadziwszy do eskalacji konfliktu, nie przyczyniłby się do szybszych zmian w mentalności i nie przyspieszyłby zakazu polowań?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz